Leniwie
przetarłam oczy jedną ręką, po czym podniosłam ciężkie powieki do góry. Od razu
spostrzegłam, że leżałam na czyimś brzuchu. Mój wzrok szybko powędrował do
góry, by zaraz spotkać się z twarzą smacznie śpiącego Axla. Gdy spojrzałam w
przeciwną stronę, natrafiłam na kolejnego osobnika uwalonego na tym samym
łóżku. Powoli podniosłam się do siadu. Prostopadle do mnie i Rudzielca leżał
Duff i, nie wiedzieć czemu, przytulał się do mojej stopy.
Zaczęłam się
zastanawiać, co dokładnie wydarzyło się wczoraj, jednak niespecjalnie byłam w
stanie cokolwiek sobie przypomnieć. Wiedziałam tylko, że nieźle bolała mnie
głowa, co musiało znaczyć, że nasza „mała impreza” raczej się udała.
Ostrożnie wysunęłam nogę z objęć McKagana i zaraz
wstałam z łóżka. Rozglądając się dookoła, zobaczyłam pełen krajobraz pustych
butelek porozrzucanych po podłodze, a między nimi Izzy’ego rozwalonego na
fotelu oraz Stevena, który głowę opartą miał w jego kroku. Na mojej twarzy
pojawił się rozbawiony uśmiech.
Jedyną osobą,
która brała udział w naszej nocnej libacji, a której nigdzie nie dostrzegłam,
był o dziwo właściciel pokoju, w którym się znajdowaliśmy. Przeszłam kawałek,
uważnie omijając wszystkie flaszki i już po chwili znalazłam naszą zgubę. Slash
leżał na podłodze po przeciwnej stronie łóżka i, podobnie jak reszta Gunsów,
chrapał w najlepsze. Najprawdopodobniej któreś z nas musiało go z niego
zrzucić. Wybacz, Hudson.
Nie chcąc
jeszcze budzić chłopaków, najciszej, jak tylko umiałam, otworzyłam drzwi i
opuściłam pokój.

Starając się
dodać jakiegoś optymistycznego akcentu do tego dnia, który póki co zapowiadał
się przede wszystkim na leczenie kaca, włożyłam na siebie zwiewną sukienkę w
kwiaty. W takim doprawdy uroczym wydaniu wyszłam na balkon i już nie do końca
uroczo zapaliłam papierosa. Widok stąd prowadził na ulicę z frontowej strony
hotelu, toteż zamiast ze względną ciszą i spokojem, których byłam teraz żądna,
można było się tu spotkać co najwyżej z trąbieniem klaksonów i spalinami
samochodowymi. Alan musiał nam załatwić lokum akurat w pieprzonym centrum
miasta. Cholernie wielkie dzięki.
Gdy spaliłam
całego papierosa i wysłuchałam przejmującej serenady w wykonaniu kilku
kierowców, których cierpliwość w drodze do pracy skończyła się najwyraźniej
akurat pod moim balkonem, postanowiłam przejść się na dół i odszukać miejsce, w
którym mogłabym zjeść jakieś śniadanie. Dziwnym trafem akurat w momencie, w
którym wyszłam na korytarz, spostrzegłam Axla zmierzającego w kierunku windy.
Uśmiechnęłam się pod nosem, po czym zamknęłam za sobą drzwi do pokoju i szybkim
krokiem pomknęłam ku niemu.
- Axl! –
zawołałam, będąc prawie tuż za nim.
Rose
przystanął i obrócił się w moją stronę. Na jego twarzy malowało się
wszechobecne zmęczenie, ale kąciki jego ust uniosły się w górę, gdy tylko mnie
zobaczył.
- Hej, Em.
Zastanawiałem się właśnie, gdzie i kiedy zniknęłaś.
- Wstałam
jakąś godzinę temu i poszłam wziąć prysznic. Chłopaki jeszcze śpią?
- Tak, a
przynajmniej tak mi się wydaje. Kiedy wychodziłem, byli tam wszyscy poza tobą –
oznajmił i zrobił nieco dłuższą pauzę, podczas której przenikliwie wpatrywał
się w moje oczy. – Szłaś na śniadanie? – zapytał po chwili już nieco bardziej
naturalnie.
Kiwnęłam głową
i wspólnie udaliśmy się w stronę windy.
Mężczyzna w
recepcji skierował nas do hotelowej restauracji. Podobnie jak w holu, podłoga
wyłożona była kafelkami, a z sufitu zwisał kryształowy żyrandol. Pomimo wielu
stolików rozstawionych na całej długości pomieszczenie to przypominało jednak
bardziej salę balową, którą pewnie w rzeczywistości stawało się na polecenie co
poniektórych ważniejszych gości.
Zdecydowaliśmy
się zająć stolik w rogu sali, po przeciwnej stronie od okien. Pora na szczęście
nie była jeszcze bardzo późna, toteż udało nam się załapać na menu śniadaniowe.
Oboje zamówiliśmy sobie jajka z tostami i bekonem, a do tego kawę.
Pomimo kaca,
który chyba dokuczał nam obojgu po wczorajszych nocnych wybrykach, i ogólnego zmęczenia spowodowanego zmianą czasu
nastrój między nami był całkowicie pogodny, a rozmowy kleiły nam się wyjątkowo
dobrze. Uśmiech, jakkolwiek zmarnowany, zdecydowanie przeważał nad wyraźnie
zarysowanymi pod naszymi oczami ciemnymi obwódkami.

- Nie mam
pojęcia, co robiliście wczoraj w nocy – zaczął stanowczym i niezbyt zadowolonym
tonem Alan, ledwo postawił stopę w restauracji – i pewnie nawet nie chcę wiedzieć.
Mam tylko nadzieję, że nie zaprzepaściliście właśnie t r z e c h s u p e r
w a ż n y c h k o n c e r t ó w.
W momencie,
gdy kończył mówić ostatnie s u p e r w a
ż n e słowa, w progu pojawił się Hudson. Szedł powolnym krokiem i w znaczący
sposób trzymał się za głowę. Za pewne miał też przymrużone oczy, jednak nie
byłam w stanie tego stwierdzić, ponieważ skrzętnie ukrył swoją twarz za
brązowymi loczkami; chyba nawet bardziej niż zwykle.
- Nie
przesadzaj, nie jest tak źle – powiedział dość lekceważąco do menadżera. –
Tylko trochę boli mnie gardło. No i głowa. Ale Emmy powiedziała, że pójdziemy
do apteki i kupimy jakieś leki. I wtedy będzie git, prawda, Em? – powiedział i
zwrócił głowę w moją stronę. Zabrzmiało to bardziej jak stwierdzenie niż pytanie.
- Eee… Tak,
tak, jasne – odparłam z udawanym przekonaniem. Oczywiście, na samą chorobę
pewnie by pomogły. Z tym że w ciągu kilkunastu ostatnich godzin ta choroba
zdążyła nieco ewoluować, zmieszawszy się z innym mocno dokuczliwym schorzeniem
zwanym potocznie kacem. Głęboko wątpiłam, by w aptece znalazły się na to leki.
- Eh, niech
Wam będzie – westchnął Niven. – Nie mam ochoty na darcie się na Was z samego
rana. Tym bardziej że mieliśmy się dzisiaj stąd ruszyć i zobaczyć chociaż część
miasta, korzystając z faktu, że już tu jesteście. W między czasie wstąpimy do
apteki i kupimy coś dla Saula.

W pół drogi na
przystanek mieliśmy szczęśliwie aptekę, więc Slash nie musiał długo czekać na
swoje leki. Tuż przed wejściem do środka Axl stwierdził jeszcze, że chyba ma na
coś uczulenie, bo dostał wysypki na rękach. Wobec tego jemu też coś kupiliśmy.

Ostatecznie
byliśmy w kliku różnych miejscach – na Picadilly Cirucus, w sklepach w Soho, a
także w biurze WEA***, które było europejskim oddziałem macierzystej wytwórni
Geffena i na dachu którego chłopaki zdążyli opróżnić do czysta swoje wcześniej
zakupione trunki. Nie odniosło to chyba jednak najlepszego skutku. Wszyscy wciąż
czuli się tak samo do dupy, o ile nie jeszcze gorzej. Zdawało się, że najlepiej
funkcjonującym z nas wszystkich był Robert John, a gwoli ścisłości – jego aparat.
Skurczybyk uwiecznił na swojej kliszy całe to nasze skacowane i wymęczone
zwiedzanie.
Ostatnim
punktem wycieczki była, znajdująca się na granicy Soho, Denmark Street – sławna
brytyjska ulica pełna firm publishingowych i przeróżnych sklepów muzycznych.
Sami weszliśmy do jednego z nich.
Na praktycznie
całej długości jego głównej części rozciągały się regały pełne kaset z
najróżniejszymi wykonawcami i gatunkami
muzycznymi. Po prawej znajdowała się kasa, a obok niej, pod ścianą, w równym
rządku stały gitary elektryczne. Pozostałe instrumenty zostały ustawione na
małym półpiętrze, na które prowadził metalowe, kręcone schody.

Nie odrywając
dłoni ani wzroku od kaset, bezmyślnie przeszłam wzdłuż całej półki. Dopiero gdy
zorientowałam się, że opuszki moich palców bezradnie zawisły w powietrzu, nie
znajdując już oparcia w małych, plastikowych pudełkach, spojrzałam przed
siebie. Kawałek dalej stał Slash i przyglądał się bordowemu Gibsonowi SG, od
razu przywodzącemu na myśl czerwone rogi i szkolny mundurek Angusa. Zdawał się
być tak samo „skupiony” jak ja jeszcze przed momentem, ale wcale się temu nie
dziwiłam. I prawdopodobnie nie powinnam się była też dziwić temu, że po kilku
sekundach znalazł się na podłodze, jednak stało się to tak nagle, że na chwilę
aż stanęło mi serce.
- Slash, jezu,
nic Ci nie jest?! – zawołałam z malującą się wciąż w moim oczach paniką i w
mgnieniu oka podbiegłam do mulata. – Co się stało? – zapytałam po chwili,
chwytając go za rękę i pomagając mu się podnieść.
- Wszystko w
porządku – odparł, starając się z powrotem stanąć prosto na nogach, po czym
podrapał się po głowie, marszcząc twarz w nieprzyjemnym grymasie. – To tylko ta
choroba… No i może odrobinę kac, ale tylko trochę.
- Chcesz
wrócić do hotelu? – zapytałam troskliwie.
- Nie, nie,
nie trzeba. Dam radę, tak jak reszta.
Pokiwałam
głową i jakby odruchowo na słowo „reszta” zaczęłam rozglądać się po sklepie. Izzy
stał przy półce z końcowymi literami
alfabetu, znajdującej się po przeciwnej stronie pomieszczenia, i w skupieniu
przeglądał kasety, chociaż przy jego zwykle kamiennej twarzy trudno było mi
stwierdzić, czy nie było ono jedynie pozorne. Nieco dalej, oparci o ścianę,
stali Steven z Duffem i rozmawiali o czymś z Robertem Johnem. Najwidoczniej
dali sobie już spokój z udawaniem, że przy swoim obecnym stanie byli rzeczywiście czymkolwiek zainteresowani. Przeleciałam wzrokiem dookoła jeszcze kilka razy,
jednak nigdzie nie dostrzegłam Rudzielca. Nieco mnie to zaniepokoiło.
- Slash,
widziałeś gdzieś Axla? – zapytałam ze słyszalnym zmartwieniem w głosie.
Mulat pokręcił
głową, na co ja niepewnie przygryzłam wargę. Następnie przeprosiłam Saula i
ruszyłam w stronę wyjścia, które było jedynym punktem niewidocznym z tej części
sklepu, a w którym miałam nadzieję jak najszybciej odnaleźć Rose’a.

- Co jest, do
chuja?! – wrzasnął kompletnie zaskoczony i zdezorientowany Rose, raz po raz
spoglądając na każdego z osobna. – Wypierdalać z tymi łapami! – warknął po
chwili do ochroniarzy, ogarnąwszy, co się działo, i momentalnie zaczął się im
wyrywać. – Przecież nic nie zrobiłem, wy pierdolone skurwysyny!
Nie czekając
ani chwili, szybko znalazłam się obok. Starałam się wedrzeć pomiędzy nich a
Axla i odciągnąć go od nich. Ciągnęłam za rękawy, krzyczałam, żeby zostawili go
w spokoju – na próżno. Wszyscy zaczęli się przepychać i tarmosić, a z ust Axla
posypała się masa wyzwisk.
Nagle jeden z
ochroniarzy brutalnie odepchnął mnie na bok, tak że prawie uderzyłam plecami o
ścianę. Wówczas wściekłość Rose’a wzrosła do naprawdę niebotycznych rozmiarów. Z
nadzwyczajną siłą wyrwał jedną rękę z uścisku ochroniarza i w swojej wyobraźni
widziałam już, jak bierze zamach i wymierza siarczysty cios pięścią. On jednak,
nie bacząc na nic innego, jak najszybciej objął mnie ramieniem i przyciągnął do
siebie, zasłaniając mnie przed tymi gnidami tak, by nie mogli mnie tknąć.
Uniosłam głowę do góry i skierowałam wzrok na jego twarz. Nie patrzył na mnie.
Jego oczy nabiegły krwią, były pełne wściekłości. Gwałtowanie wypuszczał
powietrze przez nos, a całe jego ciało było wyraźnie napięte; czułam to
doskonale.
Bóg jeden wie,
co by się dalej stało, gdyby dokładnie w tym momencie nie pojawili się Alan i
Tom. Wymiana zdań między nimi a ochroniarzami była dosyć ostra, ale na
szczęście krótka. Dzięki nim szybko zostawili nas w spokoju.
- Wszystko w
porządku? – zapytał Axl z troską, gdy już nie musiał mnie osłaniać i
odsunęliśmy się od siebie na nieco większą odległość. Jego oczy były spokojne,
jednak nadal widocznie przekrwione.
- Powinnam
chyba raczej zapytać o to Ciebie.
- Jaa.. Tak,
tak, jest okej – odparł, zmieniając nieco ton głosu, i niepewnie przetarł kark
dłonią. - Po prostu trochę gorzej się poczułem. To pewnie przez te leki na
wysypkę. Chciałem po prostu tam posiedzieć i poczekać, aż mi przejdzie.
- Jasne. Rozumiem
– odpowiedziałam krótko, ale z wyczuwalną empatią. Następnie uśmiechnęłam się
do niego nieznacznie, a Rose odwzajemnił gest.
***
Po powrocie do
hotelu praktycznie każdy bez słowa udał się do swojego pokoju; podobnie
zrobiłam i ja. Zdjęłam z siebie z lekka przepoconą sukienkę, umyłam się
najszybciej, jak tylko umiałam, wcisnęłam na głowę za duży t-shirt i położyłam
się do łóżka. Jego miękkość w pierwszej chwili zdawała się być niemal zbawienna
po całym tym ciężkim dniu. Teraz jednak mijało już ponad dwadzieścia minut, a
ja nadal nie byłam w stanie zmrużyć oka.
Zarzuciłam
flanelową koszulę na ramiona i wyszłam na balkon; w przelocie wzięłam papierosy
i zapalniczkę z szafki nocnej. Odpaliłam jednego i bez celu zaczęłam wpatrywać
się w niebo – było to na pewno lepsze niż gapienie się sufit.
- Ładna noc,
prawda? – usłyszałam nagle po mojej prawej.
Odwróciłam
głowę w tamtą stronę i na mojej twarzy zupełnie niespodziewanie pojawił się delikatny
uśmiech. Axl stał oparty o balustradę i to raz spoglądał na mnie, to na niebo.
W jego zielonych oczach odbijał się blask księżyca, co sprawiało, że wyglądały
naprawdę pięknie.
- Co tutaj
robisz? – zapytałam, również zerkając w stronę migoczących gwiazd. – Myślałam,
że obok mnie ma pokój Izzy.
- Miał, to
prawda. Ale się z nim wymieniłem.
- No tak –
odparłam, kręcąc głową z cichym śmiechem. – Mogłam się tego spodziewać.
Gdy to
powiedziałam, uśmiechnął się do mnie ciepło, jednocześnie z radością wpatrując
się w moje oczy. Zaraz jednak ponownie odwrócił wzrok i zaczął się rozglądać
dookoła, jakby chciał sprawdzić, czy na pewno byliśmy sami. Następnie podszedł
do barierki przedzielającej nasze balkony i zaczął przez nią przechodzić. Po
chwili stał już obok mnie.

- Nie mogłam
zasnąć – westchnęłam, a następnie podniosłam wzrok z powrotem na niebo i powoli
zaciągnęłam się dymem. Później odwróciłam się w jego stronę i podałam mu
niedopałek.
- Wydawało mi
się, że jesteś raczej zmęczona – powiedział i również się zaciągnął, patrząc
przy tym cały czas na moją twarz.
- Mi też. –
Wzruszyłam ramionami.
Nie odezwał
się, ale z jego spojrzenia byłam w stanie wyczytać pytanie. Co jest, mała? – zadźwięczało mi w
głowie i przez krótką chwilę stałam tylko, patrząc się w jego oczy. Kilka
sekund później znowu odwróciłam wzrok.
- Martwię się –
zaczęłam w końcu. - O cały ten wyjazd. O
was. Od momentu, kiedy opuściliśmy Hell House, wszystko zdaje się iść coraz
gorzej. A to dopiero drugi dzień z dwóch tygodni. Boję się, co będzie dalej.
- Nie martw się,
Em – starał się dodać mi otuchy. -
Poczekaj tylko, aż zaczniemy grać. Wtedy wszystko się zmieni.
Podniosłam
głowę i spojrzałam na niego dość smutno.
- Nie
zapowiada się póki co, żeby miało się zmienić…
- Zmieni się –
powiedział z przekonaniem, niemal wchodząc mi w słowo. - Wszystko będzie
dobrze, obiecuję Ci to.

-
Obiecuję – powtórzył.
* - Spotted Dick jest nazwą własną brytyjskiego deseru, który nie jest sprzedawany (a przynajmniej tak mi się wydaje) w Stanach Zjednoczonych, więc Gunsi, nie znając tej nazwy, zrozumieli ją dosłownie, stąd ich rozbawianie. W wolnym tłumaczeniu może ona oznaczać "nakrapiany kutas".
** - szczerze, nie mam pojęcia, co to jest, więc napisałam, że fasola. Jeśli ktoś ma lepszą teorię, to chętnie ją usłyszę.
*** - WEA - Warner-Elektra-Atlantic
_________________________________________________________________________________
Witam! Wiem, że na ten rozdział trzeba było czekać dość... długo. Ale przewidywałam niestety, że tak będzie, kiedy zacznę chodzić do szkoły. Druga klasa liceum to już niestety nie jest zabawa, szczególnie jak chce się zdawać na maturze pięć rozszerzeń - po prostu czasu brak. Mam nadzieję, że mi to wybaczycie i będziecie wybaczać dalej, bo wątpię, by dużo się w tej kwestii zmieniło.
Rozdział nie jest może za długi, ale to w sumie tylko "część", więc mam nadzieje, że jest to w miarę zrozumiałe. Pierwotnie był dłuższy, ale zdecydowałam, że nie będę pisać o czymś, co zupełnie niczego nie wnosi, lub maksymalnie to skrócę, żeby nie było nudno. Dlatego właśnie podróż Gunsów po Londynie jest tak pobieżnie przedstawiona (poza sytuacją w sklepie muzycznym). No i nie wińcie mnie raczej co do bezsensowności niektórych sytuacji. Prawie każdy pomysł został zaczerpnięty z wydarzeń rzeczywistych.
Poza tym możecie mnie jechać równo. Czuję niby, że jest lepiej, niż było, ale nadal nie idealnie, bo wiele rzeczy robiłam w pośpiechu. Tak czy siak, tym razem jestem całkiem zadowolona.
Dodam jeszcze tylko, że co prawda starałam się to uwzględnić, ale może nie do końca to widać - powodem tego ogólnego zmęczenia i przymulenia nie jest tylko kac, ale też w bardzo dużej części zmiana czasu (no i choroba w przypadku Slasha). Żeby nie było, że Gunsi tacy słabi są.
Dodam jeszcze tylko, że co prawda starałam się to uwzględnić, ale może nie do końca to widać - powodem tego ogólnego zmęczenia i przymulenia nie jest tylko kac, ale też w bardzo dużej części zmiana czasu (no i choroba w przypadku Slasha). Żeby nie było, że Gunsi tacy słabi są.
Serdecznie pozdrawiam. :*