wtorek, 13 sierpnia 2013

Rozdział 1: Nikt nie będzie po mnie płakał.


1987 rok, Portland

Było późne popołudnie. Wracałam do domu pustymi uliczkami przedmieść Portland. Było tak cicho, że jedyne, co słyszałam, to stukanie moich butów o chodnik.
Przeprowadziłam się tutaj już ponad pięć lat temu, ale nadal nie mogłam się przyzwyczaić do dziwnego klimatu tego jakże odludnego miejsca. Nie zrozumcie mnie źle. Samo Portland było naprawdę w porządku, ale dzielnica, w której mieszkałam... nie da się jej określić innym słowem niż dziwna. Być może dlatego dom był taki tani.
Po chwili byłam już na miejscu. Stanęłam przed drzwiami i włożyłam klucze do zamka, ale okazało się, że były już otwarte. Przełknęłam ślinę i powoli zaczęłam je otwierać, starając się nie narobić przy tym hałasu. Niestety uniemożliwiły mi to nienaoliwione od dawna zawiasy - po domu rozniosło się donośne skrzypnięcie.
- Emmo, to ty?! – usłyszałam wyraźnie zdenerwowany głos. Cholera.
- Eee... tak... mamo – odpowiedziałam cicho i niepewnie. Miałam szczerą nadzieję, że nie będzie jej, kiedy wrócę. Ciekawe, jakie dziś oskarżenia padną z jej ust...
Zdjęłam buty i wolnym krokiem ruszyłam do kuchni. Po chwili stanęłam w progu i wyprostowałam się, czekając na to, co mi powie.
- No nareszcie jesteś! Gdzie ty, do cholery, byłaś?! – zapytała oskarżycielskim tonem. – Przecież miałaś wrócić już dawno temu, zrobić obiad, umyć podłogę i rozwiesić pranie! Przyszłam do domu niecałe pół godziny temu, patrzę i co widzę?! Nic niezrobione!
- Ja... byłam na występie, a potem... poszłam z kolegami...
- A co mnie obchodzą twoi koledzy?! – przerwała mi. - Wystarczy, że nie ma cię w domu przez ten durny taniec! Zamiast się szlajać z kolegami mogłabyś sobie w końcu jakąś pracę znaleźć. A dopóki tego nie zrobisz, powinnaś się przynajmniej zająć domem. Nie ma nic do jezdnia, a przecież miałaś coś ugotować!
- A nie mogłaś sobie sama czegoś zrobić? – spytałam najbardziej opanowanym tonem, na jaki było mnie stać. – Przecież masz wszystko, co potrzeba. Wczoraj robiłam zakupy – przypomniałam jej.
- Gotowanie jest twoim obowiązkiem i to ty powinnaś o to zadbać!
- Przepraszam, ale chyba od czasu do czasu wolno mi gdzieś wyjść. Nie będę przez całe życie siedzieć w domu i robić, co mi każesz. Poza tym umiesz przecież gotować, więc do czego ja ci jestem potrzebna? – Nie powiem, zaczynało mnie już to wszystko mocno denerwować.
- I ty mi jeszcze pyskujesz?! To ja przecież wszystko utrzymuję! Więc ty powinnaś to zrobić! I nie tylko to! Cały dom jest w nieładzie, bo ty wolisz tańczyć i bawić się z kolegami!
- Przestań już! Od kiedy tata się wyprowadził traktujesz mnie jak swoją służącą! – Spojrzałam na nią z wyrzutem.
- A myślisz, że dlaczego jeszcze trzymam w domu takiego darmozjada jak ty?! Powinnam mieć w końcu z ciebie jakiś pożytek. A ty, mała, leniwa lafiryndo, nic nie robisz!
Moment... że słucham? Nie no, dość tego. Tym razem naprawdę przesadziła.
- Po pierwsze to nie jestem żadną lafiryndą! – krzyknęłam z oburzeniem. Jak w ogóle mogła mnie tak nazwać? – A po drugie to niby ja jestem leniwa?! Ja haruję cały czas w domu i jestem przeszczęśliwa, jeśli raz na jakiś czas uda mi się znaleźć trochę wolnego czasu, podczas gdy ty nic innego nie robisz, tylko włóczysz się po jakichś podrzędnych klubach i uganiasz się za przypadkowymi facetami!
- Że co proszę?! Jak śmiesz mnie w ogóle o coś oskarżać?! Przecież to są jakieś kłamstwa! Nie mówiłabyś tak, gdybyś nie była takim rozwydrzonym bachorem! Mogłabyś wreszcie zacząć zarabiać tak jak ja! Przecież ten taniec to żadna praca!
- To, co dostaję z występów, całkowicie mi wystarcza na moje potrzeby! I w ogóle to nigdy nie chciałabym zarabiać pieniędzy tak jak ty! Myślisz, że ja nie wiem skąd je masz?! Myślisz, że jestem taka głupia, że niczego nie zauważyłam?! Że nie widziałam, jak k a ż d ej nocy sprowadzałaś do domu innego faceta?! – Łzy zaczynały napływać mi do oczu. - Że Ben tego nie widział?!
- Milcz!
- Nie! On dlatego się wyprowadził! Bo miał tego dość! Bo się ciebie wstydził! Wstydził się, że jego matka jest prostytutką! Właśnie tak! Jesteś zwykłą szmatą! Nic niewartą dziwką! – wykrzyczałam jej prosto w twarz z dziką wściekłością i żalem w moich zapłakanych oczach. Po kilku sekundach jednak aż sama się zdziwiłam. Nigdy wcześniej nie miałam odwagi jej tego wszystkiego powiedzieć.
Po wyrazie jej twarzy mogłam stwierdzić, że ona też nie spodziewała się takich słów z mojej strony. Jak się jednak po chwili przekonałam, nie zamierzała tak po prostu darować mi tego wybuchu.
- Ty mała, niewdzięczna zdziro! – wykrzyknęła, dokładnie akcentując każde słowo. - Jak śmiesz się tak odzywać do własnej matki?! - Podeszła do mnie i dała mi prosto w twarz z otwartej ręki. Tak, dokładnie. Uderzyła mnie i to tak mocno, że aż upadłam na podłogę.
Złapałam się za policzek i zacisnęłam usta. Na skórze czułam piekący ból.
- Jak śmiesz?! – Jej oczy wręcz płonęły od wściekłości. Podeszła bliżej, jednak ja od razu odsunęłam się pod drzwi, bo bałam się, że znów mnie uderzy. Nerwowo podniosłam się na równe nogi i pobiegłam na górę najszybciej, jak tylko mogłam.
Po chwili weszłam do swojego pokoju, zatrzasnęłam drzwi i zamknęłam je na klucz. Następnie usiadłam na łóżku, podkuliłam nogi, kurczowo ścisnęłam w rękach jakąś poduszkę i... zwyczajnie zaczęłam płakać. No bo co innego miałam zrobić? Nie miałam nikogo bliskiego, kto by mi pomógł, komu mogłabym się wyżalić. Jasne, byli znajomi z zajęć tanecznych, ale to zupełnie co innego. Oni by mnie nie zrozumieli. Nie mieli pojęcia, jak wyglądała sytuacja u mnie w domu. Nikomu z nich nic nie opowiadałam, z niczego się nie zwierzałam. Swoje sprawy prywatne zachowywałam tylko i wyłącznie dla siebie. Można powiedzieć, że od kiedy mój brat się wyprowadził, po prostu zamknęłam się w sobie...
Ben. To on był dla mnie oparciem, to on zawsze mnie bronił, pomagał mi we wszystkim, pocieszał, kiedy miałam gorszy dzień - był dla mnie po prostu wszystkim. Ale też miał dość tego wszystkiego, co się tu działo i wyjechał, kiedy skończył osiemnaście lat. W gruncie rzeczy nie zauważyłam nawet, kiedy okazało się, że zostałam kompletnie sama.
Najpierw wyjechał tata. Pamiętam to tak dobrze, jakby to było wczoraj. Obiecał, że wróci... i jasne, wrócił. Na rozprawę sądową, na której to rozprawie nie przyznali mu praw rodzicielskich. I na tym niestety się skończyło. Słuch po nim zaginął. Już więcej go nie zobaczyłam.
Kolejną osobą był Michael. Tak, Michael McKagan. On też nas zostawił. Ben strasznie to przeżył. W końcu był dla niego prawie jak brat. Zresztą dla mnie też. Szczerze mówiąc, nie do końca wiem nawet, co się z nim stało. Pewnego dnia po prostu zniknął. Ben powiedział, że uciekł z domu, a ja już nie pytałam więcej, bo nie chciałam go dołować.
No i w końcu mój brat też się wyprowadził. Powiedział, że kiedyś wróci i mnie stąd zabierze, ale ja już wtedy dobrze wiedziałam, że to wątpliwe. I nadal nie przyjechał. A minęły już cztery lata...  Cztery długie lata od czasu, kiedy go ostatnio widziałam. Cztery długie lata sam na sam z moją kochaną matką. Cztery długie lata usługiwania jej i patrzenia, jak ta dziwka pieprzy się codziennie z kim innym. Cztery lata pełne kłótni, płaczu, niezrozumienia. Ale jeszcze nigdy mnie nie uderzyła. Nigdy nie nazwała mnie zdzirą. W gruncie rzeczy ja też jeszcze nigdy nie powiedziałam, co tak naprawdę o niej myślałam. Zawsze starałam się być opanowana i spokojna. Nie zawsze wychodziło, ale się starałam. Zawsze udawałam, że nie jest tak źle, że jest w porządku... ale... nie dziś. To wszystko zaszło już po prostu za daleko. Dziś... Dość. Dziś to wszystko się skończy.
Sama nie mogłam uwierzyć, że o tym pomyślałam, ale... gdyby tak... uciec? Delikatnie uśmiechnęłam się na myśl o swoim pomyśle, mimo że pojedyncze zły nadal ściekały po moich policzkach. W sumie nie był taki zły. Tak... był całkiem dobry. Nawet bardzo dobry. Uciec – daleko, daleko stąd – i nigdy nie wrócić.
Wzięłam do ręki paczkę papierosów, leżącą na parapecie, odpaliłam jednego i zaczęłam rozmyślać. No dobrze, ale gdzie ja tak w zasadzie miałabym pojechać? I skąd wziąć na to pieniądze? Hmm... Ona przecież musiała coś mieć. Jej portfel niby prawie zawsze świecił pustkami, ale ja dobrze wiedziałam, że zarabiała i to pewnie dość sporo, biorąc pod uwagę, jak często kupowała ubrania. Niespecjalnie chciałam brać tę kasę, głownie ze względu na to, w jaki sposób ją zrobiła, ale cóż począć. Swoich za dużo nie miałam.
Siedziałam w swoim pokoju i opracowywałam w mojej głowie szczegółowy plan całego przedsięwzięcia, dopóki nie upewniłam się, że matka wyszła z domu i zostałam w nim całkiem sama. Wyszłam wówczas na korytarz i ruszyłam w kierunku jej pokoju. Zaczęłam otwierać wszystkie szafki po kolei i dogłębnie je przeszukiwać, żeby znaleźć jakieś pieniądze, nic jednak nie rzuciło mi się w oczy. Wszędzie tylko ubrania, kosmetyki i biżuteria.
Zajrzałam do dużej szafy. Na dole były upchnięte jakieś pudełka – trzy duże, kilka mniejszych. Po kolei zaglądałam do każdego. Nic specjalnego - niektórych były buty, w niektórych jej zdjęcia z dzieciństwa. W jednej natomiast znalazłam jakieś rachunki i listy, więc postanowiłam je przejrzeć. Tak na wszelki wypadek. Hmm... Co my tu mamy? Rachunek za prąd, za wodę, za telefon, kolejny z prąd, list od... O. M ó j. B o ż e. Od... taty? Nie mogłam w to uwierzyć. Sprzed 10 lat... Ale... jak to możliwe? Dlaczego nic o tym nie wiedziałam? Otworzyłam kopertę najszybciej, jak tylko mogłam, zaczęłam czytać i po chwili aż zaniemówiłam. On był teraz w Los Angeles? I przez cały czas chciał się z nami spotkać... A ona je tak po prostu ukrywała. Jak mogła to zrobić? Jak mogła?
Zaczęłam szukać dalej. Tych listów było mnóstwo, naprawdę. Ostatni, jaki znalazłam, był sprzed pięciu lat. No tak, potem wyprowadziliśmy się z Seattle i przenieśliśmy tutaj, a on nic o tym nie wiedział. Czy to możliwe, że właśnie dlatego zmieniliśmy miejsce zamieszkania? Żeby przestał przysyłać listy?
Przez 12 lat czekałam na to, żeby wreszcie móc się z nim zobaczyć... a teraz to. Nareszcie miałam okazję, żeby się z nim spotkać. Po prostu musiałam - musiałam tam pojechać. Do taty.
Mój plan wydawał mi się coraz bardziej realistyczny i bliski spełnienia, ale nadal brakowało mi pieniędzy. Przegrzebałam resztę pudełek i już miałam zamiar się poddać, ale zostało jeszcze jedno, ostatnie. Otworzyłam je z wielką nadzieją i... b i n g o! W środku leżało 1000$ - kupa kasy. Sama wzięłam z tego około połowę; tak na wszelki wypadek. Powinno starczyć na wszystko. Oby.
Ostatnią rzeczą, która musiałam zrobić, było spakowanie się. Poszłam więc do swojego pokoju, wyciągnęłam z szafy starą, ciemnozieloną torbę podróżną i zaczęłam wkładać do niej poszczególne rzeczy. Wszystkie ubrania, których na szczęście dużo nie posiadałam, jakieś kosmetyki, buty i różne inne rzeczy – w sumie wszystko, co mi się zmieściło. Dodatkowo wzięłam moją czarną torebkę i włożyłam tam przedmioty, których mogłam potrzebować podczas drogi - papierosy, dokumenty, pieniądze oczywiście i list (potrzebny był mi adres). W przelocie zobaczyłam jeszcze zdjęcie taty, które trzymałam na szafce koło łóżka. Popatrzyłam na nie dość smutnym wzrokiem, po czym również zdecydowałam się schować je do torby. Wówczas stwierdziłam, że chyba byłam już gotowa.
Żadnego śladu po sobie nie zamierzałam zostawić. Wiedziałam, że i tak nikt nie przejmie się moim zniknięciem. To znaczy, matka będzie musiała sama pracować w domu, a na występach zabraknie jednej tancerki, ale bez przesady. Nikt nie będzie po mnie płakał. A nawet jeśli – i tak już mnie to nie obchodziło.
Założyłam na siebie starą, za dużą bluzę Bena, wyszłam i zamknęłam za sobą drzwi, a klucz włożyłam pod wycieraczkę. Spojrzałam jeszcze po raz ostatni na dom z osobliwą melancholią w oczach, po czym mocno zacisnęłam usta i zdecydowanym krokiem ruszyłam w stronę przystanku autobusowego. Nie udało mi się przejść jednak nawet kilku metrów, kiedy lunął zimny, rzęsisty deszcz; mimo wszystko starałam się tym specjalnie nie przejmować. Byłam już niedaleko przystanku, gdy zauważyłam, że zmierzał do niego mój autobus. Prędko pobiegłam przed siebie, ale z tak ciężkim bagażem nie było to łatwe zadanie. Prawie bym wsiadła, ale niestety drzwi zamknęły mi się dosłownie przed samym nosem. Kierowca nawet mnie nie zauważył. Ruszył szybko, przy okazji mnie ochlapując.
- Palant! – wrzasnęłam zirytowana. Następnie cała przemoknięta, z oklapniętymi włosami i prawdopodobnie lekko rozmazanym tuszem do rzęs, usiadłam na ławce.
Cudownie. Po prostu lepiej być nie mogło. Wiedziałam, że jeśli kolejny autobus nie przyjedzie za chwilę, to pewnie nie wyrobię się już na żaden autokar. W dodatku przez ten deszcz było mi cholernie zimno. A jakby jeszcze tego było mało, po chwili usiadł obok mnie jakiś podejrzany typ i gapił się na mnie z lubieżnym uśmiechem na ustach.  Ja pierdolę, gdzie ja mieszkam? - pomyślałam.
                Na szczęście niedługo musiałam znosić to wszystko, bo w końcu przyjechał mój upragniony autobus. Wsiadłam do środka i od razu przykułam wzrok wszystkich ludzi, jednak nie miałam zielonego pojęcia, dlaczego tak się na mnie gapili. Usiadłam przy oknie i dopiero wtedy zauważyłam swoje odbicie w szybie. Przez ten rozmazany tusz wyglądałam jak jakaś panda. Że też musiałam przetrzeć wcześniej oczy. Poślinionym palcem starałam się zmyć resztki kosmetyku, ale wiele mi to nie dało. Cudownie. Ten wyjazd nie mógł zapowiadać się lepiej.
O 20:30 byłam już na dworcu. Weszłam do niedużego budynku i z wielką nadzieją zerknęłam na rozpiskę odjazdów. Wreszcie jakiś łut szczęścia. Ostatni dzisiejszy autokar odjeżdżał dokładnie za pół godziny.

***

Zobaczyłam, jak na peron podjeżdża granatowy autokar. Po chwili jego drzwi się otworzyły, a na zewnątrz wyszedł niski, gruby mężczyzna w średnim wieku. Skasował mój bilet, wziął bagaż i zapakował go do pojazdu. Ja natomiast weszłam do środka i zajęłam miejsce prawie na samym końcu. Po kilku minutach do autokaru weszło też kilkunastu innych ludzi i w końcu ruszyliśmy.
Wyjrzałam przez okno i patrzyłam na ulice Portland, które mijaliśmy, a które tak dobrze pamiętałam. Właśnie miałam to wszystko zostawić. Wszystkich, których znałam. I tak nie będą za mną tęsknić – pomyślałam i mała łza spłynęła mi po policzku, ale szybko ją otarłam. Nie powinnam się teraz smucić. W końcu jechałam do pięknego, niesamowitego Los Angeles - rajskiego miasta. Zaczynałam nowe życie. Przecież to było jak marzenie. Po co miałam się przejmować jakimś durnymi ludźmi z Portland?
Uśmiechnęłam się do swojego odbicia w szybie, po czym lekko rozłożyłam siedzenie, zamknęłam oczy i po kilku minutach zasnęłam.
______________________________________________________________________________________
     Taki tam pierwszy rozdział. Ogólnie ma jakiś taki dziwny klimat, jest krótki i mało mi się podoba. Dodatkowo z Gunsami nie ma to jak na razie prawie nic wspólnego, ale cierpliwości. Zapewniam Was, że potem będziecie mieli ich dosyć. Mimo wszystko mam nadzieję, że się rozdział podoba i będziecie chcieli więcej.
   Serdecznie pozdrawiam. :*

5 komentarzy:

  1. ja czekam na następny, ciekawe jak to się wszystko potoczy i co będzie z tym ojcem, bo jakoś nie sądzę, żeby było kolorowo;)
    życzę weny;*

    OdpowiedzUsuń
  2. Suuper rozdział :) Czytam następny.

    OdpowiedzUsuń
  3. Fajne ;) Umiesz pisać , podoba mi się

    OdpowiedzUsuń
  4. Tak bardzo podoba mi się twoje opowiadanie że stwierdziłam że przeczytam je jeszcze raz. Tak żeby jeszcze raz to wszystko poczuć. Przez twoje opowiadanie ludzie ze szkoły myślą że jestem jakaś nienormalna bo tak to wszystko przeżywam i opowiadam. Dlatego bo piszesz z sensem i na faktach. Pozwól że będę się podpisywać Kasiamcf. Weny bo już wszystko przeczytałam nawet to co dodałaś 22.12.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń

Proszę, jeśli czytasz, napisz komentarz. Nie musi być długi i piękny. Ważne, żeby był. Chcę jedynie wiedzieć, czy rozdział Ci się podobał, a jeśli nie, to dlaczego. Taka wiadomość od Ciebie daje mi nie tylko ogromną motywację do dalszego pisania, ale również informację, co i w jaki sposób powinnam w swojej twórczości poprawić. Każdy komentarz się liczy. Dziękuję.