Obudziły mnie
promienie słoneczne, świecące mi prosto na twarz. Przetarłam oczy, powoli je
otworzyłam i po kilku sekundach doszłam do wniosku, że znajdowałam się w autokarze.
Ta, też mi odkrywcze spostrzeżenie –
pomyślałam, ironizując samą siebie. Zaraz jednak zerknęłam na zegarek. Według
niego dochodziła czternasta, co oznaczało, że... czy nie powinniśmy być już
gdzieś w okolicach Los Angeles? Gdy tylko o tym pomyślałam, momentalnie
przystawiłam głowę do szyby. Co zobaczyłam? Cóż, ulicę, dużo palm, różnych
ludzi... a, no i oczywiście, jak mogłabym zapomnieć - coś, co wywołało na mojej
twarzy uśmiech od ucha do ucha - mianowicie wielką, zieloną górę, a na tej
górze biały napis Hollywood.
Z niekłamanym
zachwytem zaczęłam przypatrywać się wszystkim uliczkom, które mijaliśmy, nie
mogąc się doczekać, aż będę mogła się nimi przejść. Byłam tak zadowolona z
tego, że wreszcie tu byłam, że wręcz nie mogłam usiedzieć na miejscu. Myślałam,
że zaraz po prostu otworzę okno i przez nie wyskoczę, byleby tylko już dostać
się na te ulice, między przechodniów i poczuć wielkomiejski klimat
niezwykłego Los Angeles.
Kiedy tylko
autokar się zatrzymał, złapałam swoją torebkę i w pośpiechu wybiegłam z
pojazdu. Chwyciłam jeszcze tylko swój świeżo wypakowany bagaż i ruszyłam przed
siebie. Od razu spostrzegłam nieduży
przydworcowy sklepik, w którym chwilę później zakupiłam plan miasta oraz
śniadanie w postaci bułki. Gdy ponownie wyszłam na zewnątrz, zaczęłam uważnie
przyglądać się mapie w poszukiwaniu ulicy, na której, według tego, co było
napisane w liście, miał mieszkać mój ojciec. Stwierdziłam wówczas, że
najszybciej będzie, jeśli pojadę metrem, a później przejdę kawałek na piechotę.
Tak więc, nadal szeroko się uśmiechając, ruszyłam przed siebie i wbiłam się w gęsty
tłum, by zaraz zejść do podziemi. Nie powiem, przedzieranie się przez tę masę
ludzi, aktualnie idących w tym samym kierunku co ja lub, co gorsza, w
przeciwnym, nie było łatwe, ale w końcu udało mi się wsiąść do wagonu. Jazda
zajęła mi na szczęście tylko niecałe 10 minut, więc szybko wyszłam z powrotem
na powierzchnię i, ku mojej uciesze, przeniosłam się w mniej zatłoczoną
dzielnicę. Uśmiechnęłam się sama do siebie i ruszyłam prosto słoneczną alejką.
Idąc, cały
czas rozglądałam się na wszystkie strony, zastanawiając się, jak będzie
wyglądało moje życie w tym mieście. Już nieraz sobie wyobrażałam, jak to by
było mieszkać w Los Angeles, a co dopiero gdyby zrobić tu karierę. Zawsze
marzyłam, że przyjadę tutaj i zostanę światowej sławy tancerką. Miałam wielkie
ambicje, jednak zawsze wydawały mi się niemożliwe do zrealizowania. Teraz
jednak to wszystko wreszcie zaczynało nabierać kolorów. Mogłabym na przykład
wystąpić w jakimś filmie albo musicalu, albo jeszcze tańczyć na koncertach
jakiś sławnych artystów. Ależ byłoby wspaniale...
Szczerze
mówiąc, nadal jednak nie mogłam uwierzyć to, że naprawdę tu byłam. To wszystko
było jak piękny sen, z którego za chwilę mogłam się przebudzić za zwykłym uszczypnięciem. Sen jednak nadal trwał i miał się bardzo dobrze. Zwłaszcza że już za
parę chwil miałam zobaczyć się z moim tatą. Mimo wszystko delikatnie
stresowałam się przed tym spotkaniem. W końcu nie widział mnie od 12 lat; nie
wiedziałam, jak zareaguje, kiedy otworzy drzwi i mnie przed nimi zobaczy. O ile
w ogóle mnie pozna, bo w końcu przez ten czas trochę się zmieniłam. Byłam
jednak dobrej myśli. Wszystko jak na razie zapowiadało się pozytywnie - końcu
dojechałam cała, niczego jeszcze nie zgubiłam ani nie wpadłam w niepotrzebne
kłopoty. Czego mogłam chcieć więcej?
Uważnie
lustrowałam wszystkie numery domów, szukając tego właściwego i w końcu
trafiłam. Przede mną stał nieduży, błękitny dom z ciemnym dachem i idealnie
zadbanym, zielonym trawnikiem, oraz wieloma różnymi krzakami i kwiatami.
Dziwne... Tata nigdy nie lubił kosić trawnika, co dopiero mówić o zajmowaniu
się jakimiś krzaczkami. Wzruszyłam jednak tylko ramionami i udałam się w stronę ciemno-brązowych drzwi. Przez kilka sekund się wahałam, ale w końcu nacisnęłam dzwonek. Poczekałam chwilę, jednak nikt nie otworzył.
Nacisnęłam drugi raz. Nadal nic. Może nie było go w domu? Nagle usłyszałam jednak
czyjeś kroki i kąciki moich ust delikatnie się uniosły. Po chwili ktoś
przekręcił klamkę, drzwi się otworzyły i zobaczyłam w nich... jakąś brzydką
kobietę w podeszłym wieku. Uśmiech od razu znikł z mojej twarzy.
- Czego
chcesz? – powiedziała, mierząc mnie wzrokiem.
- Dzień
dobry... Eee... Czy tu mieszka Dave Jenkins? – zapytałam, nieco oszołomiona jej
widokiem.
- Nie znam
żadnego Dave’a. Nie zawracaj mi głowy, jestem zajęta – odpowiedziała
opryskliwie.
- Ale... – nie
zdążyłam jednak skończyć, bo zamknęła mi drzwi przed nosem. Durna baba – pomyślałam, zacisnęłam
wargi, wsadziłam ręce do kieszeni i powoli odeszłam.
Nie rozumiałam
tylko... jak to możliwe, że on tu nie mieszkał? Jeszcze raz spojrzałam na list,
a potem na numer domu. No przecież... przecież to dobry adres. Innego takiego
nie było... Po policzku spłynęła mi mała łza, ale szybko ją otarłam. Nie mogłam
się tak łatwo poddawać i mazać jak jakieś małe dziecko. Musiałam coś zrobić. Cokolwiek.
Postanowiłam
popytać sąsiadów, czy czegoś nie wiedzieli, jednak każda kolejna osoba odpowiadała
mi to samo, jeszcze bardziej pogarszając moje samopoczucie - mianowicie, że nie
mają pojęcia, kim jest Dave Jenkins. Był jednak jeden starszy pan, mieszkający
w zniszczonym, ceglanym domku, który coś wiedział...
- Dave
Jenkins? Hmm... A tak, tak, znam. Miły człowiek. – Uśmiechnął się do mnie. –
Niestety, muszę cię zmartwić, moje dziecko. Wyprowadził się stąd jakieś trzy albo
cztery lata temu, dokładnie nie pamiętam.
- Naprawdę? –
zapytałam z zeszklonymi oczami. - I nie
wie pan, gdzie teraz mieszka? Może powiedział coś, kiedy wyjeżdżał? – W moim
głosie słychać było cień nadziei.
- Przykro mi,
ale nic nie wiem na ten temat. Może inni sąsiedzi coś ci powiedzą.
- Pytałam się
już, ale nikt nie ma nawet pojęcia, o kim mówię – odparłam smutno, lekko
drżącym głosem. – W każdym razie... dziękuje panu za pomoc.
- Nie ma, za
co. Do widzenia – odpowiedział i zamknął za sobą drzwi, a ja ponownie się
oddaliłam.
Szłam przez tę ulicę z otępiałym wyrazem twarzy, biernie wpatrując się we wszystko dookoła, jednak
tak naprawdę dopiero po chwili dotarło do mnie, jak w rzeczywistości wyglądała cała
sytuacja. Tata nie mieszkał w tamtym domu. Nawet nie mieszkał na tej ulicy.
Nawet nie wiedziałam, czy był w Los Angeles. W ogóle nie miałam pojęcia, gdzie
był. I już tym bardziej nie miałam pojęcia, co teraz zrobić.
Serce biło mi
jak szalone z nerwów, a z oczu spływały łzy, skutecznie rozmazując mój makijaż
i zostawiając czarne smugi na policzkach. Trzęsącą się ręką sięgnęłam do torby
i wyjęłam z niej paczkę papierosów. Zawszę paliłam, gdy się stresowałam. Zaciągnęłam
się porządnie, wzięłam kilka głębokich wdechów i poczułam się nieco lepiej.
Starłam z twarzy ślady tuszu do rzęs i usilnie starałam się nie płakać. Musiałam
się tylko opanować i wziąć się w garść. Zaraz się coś wymyśli. Tylko nie
dramatyzuj, Emmy. Będzie dobrze, wszystko będzie w porządku...
Myślałam i
myślałam, ale nic nie przychodziło mi do głowy, kiedy nagle... zobaczyłam przed
sobą posterunek policji. Cholera, no jasne. Dlaczego ja od razu na to nie
wpadłam? Przecież to oczywiste, że to właśnie tam powinnam iść. Oni na pewno go
znajdą. Muszą go znaleźć...
Przyśpieszyłam
kroku i już po chwili weszłam do środka budynku. Ruszyłam prosto długim
korytarzem i stanęłam przed ciemnym biurkiem, przy którym siedział chudy
mężczyzna w okularach i był tak pochłonięty przeglądaniem jakichś papierów, że nawet
mnie nie zauważył.
- Ekhem...
Przepraszam... – zaczęłam cicho, jeszcze lekko drżącym od płaczu głosem, ale
szybko go poprawiłam. – Przepraszam – powtórzyłam, jednak on nie
zareagował. – Proszę pana? – Nadal nic. Dobra,
teraz się wkurzyłam. Ja tu byłam właśnie w takiej trudnej sytuacji, a ten
nawet nie raczył na mnie spojrzeć. - Przepraszam bardzo, że panu przeszkadzam w
tej jakże zajmującej pracy – powiedziałam sarkastycznie – ale pilnie potrzebuję
pomocy. Ktoś musi znaleźć mojego ojca!
Mężczyzna w
końcu łaskawie podniósł głowę i spojrzał na mnie zza grubych szkieł.
- Czy coś się
stało? – spytał poważnym głosem.
- Cholera, no
przecież właśnie mówię, że się stało! – Byłam naprawdę zła, że on w ogóle nie
przejął się tym, co powiedziałam. – Mój ojciec zaginął!
- Mhm,
rozumiem. Poczekaj chwilę – rzucił znudzonym głosem, podniósł słuchawkę
telefonu i wykręcił jakiś numer. – Stephanie, przyślij mi tu kogoś. Tak. Tak,
mhm. Mam tu młodą dziewczynę, która mówi, że jej ojciec zaginął. No przecież
mówię, że tak. Rany, po prostu niech ktoś tu przyjdzie – jęknął z dezaprobatą i
odłożył słuchawkę z powrotem. – Ktoś zaraz zajmie się twoją sprawą. Na razie
możesz sobie usiąść. – Pokazał ręką na fotel obok.
Nadal lekko
się trzęsąc, usiadłam na nim i wzięłam głęboki wdech, po czym schowałam twarz w
dłoniach. Starałam się wszystko sobie przemyśleć, wmówić, że nie było tak źle,
jak mi się wydawało, ale dobrze wiedziałam, że przecież było. Uciekłam z domu od matki prostytutki w poszukiwaniu ojca, który, jak się okazało, wyprowadził
się i zostałam sama, w Los Angeles, bez dachu nad głową. Jeśli ktokolwiek
twierdzi, że ta sytuacja nie była taka zła, to jest pieprzonym optymistą.
Jedyna nadzieja była jeszcze w tym, że policja pomoże mi znaleźć ojca, ale po
tym, jakie zainteresowanie okazał mi ten koleś w okularkach, powoli zaczynałam
w to wątpić. Mimo to gdzieś wewnątrz mnie tlił się jakiś drobny płomyczek
nadziei, na lepsze jutro...
- To ty jesteś
ta, co jej ojciec zaginął? – z moich rozmyślań wyrwało mnie nagle pytanie
wysokiego mężczyzny w mundurze policyjnym, stojącego przede mną.
- T-tak... – pokiwałam
głową i momentalnie się wyprostowałam, przecierając oczy dłonią.
- Świetnie.
Chodź ze mną – odparł, po czym odwrócił się i szybkim krokiem ruszył przed
siebie, zostawiając mnie w tyle. Dogoniłam go dopiero, kiedy się zatrzymał i
otworzył drzwi od jakiegoś gabinetu. Następnie wszedł do środka i zajął miejsce
za biurkiem.
- Siadaj. –
Ruchem głowy wskazał na drewniane krzesło.
Szybko
wypełniłam jego polecenie i położyłam ręce na kolanach.
- Tak więc...
– zaczął po chwili – opowiedz mi, jak dokładnie przedstawia się twój problem.
Powiedziałaś, że twój tata zaginął. Kiedy go ostatni raz widziałaś?
- Dwanaście
lat temu – odpowiedziałam bez namysłu i dopiero po kilku sekundach zdałam sobie
sprawę z tego, jak głupio musiała zabrzmieć moja odpowiedź.
Policjant spojrzał
na mnie ze zdziwieniem.
- Chcesz
powiedź, że zaginął dwanaście lat temu, a ty zgłaszasz się dopiero teraz?
- Nie, nie o to
mi chodziło... – wybąkałam i zaprzeczyłam ruchem ręki. Westchnęłam cicho i
przetarłam twarz dłonią, po czym z powrotem spojrzałam na policjanta. – Bo
widzi pan... - i opowiedziałam mu mniej więcej, jak się wszystko potoczyło,
oczywiście słowa „ucieczka z domu” zamieniając na „wyjazd” i nie wspomniałam mu
też o tym, jaki zawód miała moja matka ani jak mnie traktowała. Ważne było,
że tata nie mieszkał już tam, gdzie wcześniej i musieli go odnaleźć.
- No cóż... – odparł
policjant, gdy już skończyłam mówić - wybacz, ale w tej sytuacji... chyba nie
możemy ci pomóc.
- Że co?! – krzyknęłam odruchowo. – To znaczy... słucham? Ale... jak to nie możecie?
- Przykro mi,
ale my mamy na głowie poważniejsze rzeczy niż poszukiwanie ludzi, którzy
zwyczajnie się wyprowadzili. Musisz sobie radzić sama.
- Ale... przecież
ja muszę go znaleźć. – Do oczu znów zaczynały napływać mi łzy. – To co ja mam
teraz niby zrobić? Jak... jak mam go, do cholery, odnaleźć? Przecież... nie
poradzę sobie sama – powiedziałam, po czym podparłam twarz na trzęsącej się ręce
i spuściłam wzrok w dół. - Proszę, musicie mi pomóc. Musicie... – wymamrotałam
po chwili i tym razem już totalnie się rozpłakałam.
Policjant z
kolei nie wiedział chyba, co ma zrobić, bo tylko przyglądał mi się z lekko
wystraszoną miną.
- No... no
dobra, już nie płacz – rzucił od niechcenia. – Wiem, kto może ci pomóc. Mam
numer do specjalnej agencji państwowej, która zajmuje się poszukiwaniem ludzi.
– Uśmiechnął się krzywo. – Zapiszę ci go na kartce. – Złapał za długopis i
szybko naskrobał kilka cyferek. –
Proszę. – Podał mi świstek. – Przykro mi, ale.... nic więcej nie mogę
dla ciebie zrobić...
Po chwili wstał,
podszedł do drzwi, otworzył je, ale sam nie wyszedł. Dopiero wtedy
zorientowałam się, że mnie wypraszał. Prawie niewidocznie pokiwałam głową, po czym podniosłam
się i powoli wyszłam z pokoju, a drzwi zamknęły się za mną.
Spojrzałam na
kartkę, którą dostałam. Tylko tyle? Jakiś durny numer telefonu? Do czego to
podobne, żeby policja nie mogła pomagać ludziom? Banda pieprzonych skurwysynów.
Zacisnęłam usta, włożyłam papier do kieszeni i najnormalniej w świecie
opuściłam budynek. Przeszłam kawałek i usiadłam na ławce koło budki
telefonicznej. Zerkając na nią nieznacznie, przez chwilę biłam się z myślami - zadzwonić czy nie? Oni pewnie pomogą mi tak samo, ale w sumie... nie mam nic do stracenia.
Podeszłam do budki, włożyłam kilka drobniaków i wykręciłam odpowiedni numer.
- Dzień dobry,
tu amerykański wydział ludzkich zaginięć. W czym mogę pomóc? – usłyszałam
damski głos w słuchawce.
- Dzie-Dzień dobry...
Ja w takiej sprawie... bo, mój ojciec zaginął – wyjąkałam, a następnie po
krótce opisałam jej swoją sytuację.
- Hmmm...
Dobrze, myślę, że rozumiem – powiedziała, kiedy skończyłam. - Będzie pani musiała
osobiście udać się do naszego oddziału w Los Angeles i wypełnić specjalny
formularz dotyczący informacji na temat poszukiwanego, jak i pani. Sprawa
powinna zostać rozpatrzona jakieś dwa miesiące po złożeniu podania, tak więc...
- Słucham? – przerwałam
jej z niemałym zdziwieniem w głosie. – Ale jak to dwa miesiące? Ja potrzebuje
go znaleźć teraz!
- Wybaczy
pani, ale jesteśmy organizacją państwową, zgłaszają się do nas miliony ludzi z
całego kraju, a kolejności trzeba przestrzegać. Sama pani rozumie, jaka jest
sytuacja...
Nie miałam
zamiaru tego słuchać. Po prostu się rozłączyłam i z trzaskiem odłożyłam słuchawkę.
Dlaczego nikt,
do jasnej cholery, nie mógł mi pomóc? Dlaczego wszyscy ludzie byli takimi pieprzonymi egoistami? Zupełnie tego nie rozumiałam. Wszyscy mieli gdzieś los
dziewiętnastoletniej, zagubionej dziewczyny. Martwili się tylko o własny tyłek.
A ja ze swoim nie miałam teraz nawet co zrobić.
Stałam jeszcze
przez moment przy tej ławce, aż w końcu stwierdziłam, że jestem głodna i muszę
coś zjeść. Pieniądze na szczęście miałam, ale nie zamierzałam ich wydawać na
byle co. Wyjęłam więc mapę i znalazłam na niej jakieś tanie bistro w
podziemiach, koło stacji metra. Wstałam i wolnym krokiem ruszyłam w tamtą
stronę. Łzy nadal ściekały po moich policzkach, w połączeniu z rozmazanym
tuszem i zaczerwienioną twarzą dając zapewne nieciekawy efekt, bo wszyscy
przechodnie patrzyli się na mnie niczym na jakieś ponure widmo, a nie
człowieka. Miałam ochotę stanąć na środku, pokazać im środkowy palec i krzyknąć
- pieprzcie się, wy wszyscy egoiści!
Nie zatrzymałam się jednak, bo głód aktualnie przezwyciężał moją nienawiść do
świata.
Weszłam do
niedużego pomieszczenia w podziemiach, usiadłam na czerwonym krześle i
zamówiłam sobie najzwyklejszą, najtańszą zupę. Jedzenie jej jednak jakoś mi nie
szło, pomimo że wyraźne czułam, jak burczało mi w brzuchu. Zanurzałam tylko łyżkę
i co chwilę ją wyjmowałam. Moje myśli były teraz po prostu gdzieś indziej niż
miska stojąca przede mną. Pochłonęła je cała ta koszmarna sytuacja.
Szczerze
mówiąc, już kilka razy o tym pomyślałam, ale miałam jeszcze nadzieję, że jednak
nie będę musiała korzystać z tej opcji. Nie miałam chyba jednak innego wyjścia
- musiałam wrócić do Portland. Do matki. Na wspomnienie o niej aż zabolał mnie
policzek... Cholera, co ja wygadywałam? Nie mogłam tam wrócić! To przecież byłoby
jak samobójstwo! Ale chyba lepsze samobójstwo niż powolne zdychanie bez dachu
nad głową...
Przez uchylone
drzwi zobaczyłam, że pociąg właśnie przyjechał. Nie było co tracić czasu,
należało w końcu wrócić na dworzec. Prędko zapłaciłam za niedojedzoną zupę i
pobiegłam na stację, ale niestety miałam jeszcze do dźwigania ciężki bagaż, co
zdecydowanie mi nie pomagało. W pośpiechu resztę wydaną przez sprzedawcę
włożyłam do kieszeni. Już byłam praktycznie pod samymi drzwiami, ale oczywiście
jak zawsze musiałam mieć pecha i zamknęły mi się przed nosem. Cudownie.
Zrezygnowana,
odwróciłam się w drugą stronę i skierowałam się ku ławce, stojącej pod ścianą. Kątem
oka zauważyłam jednego mężczyznę w czarnej czapce i ciemnobrązowej
bluzie, zmierzającego w moim kierunku. Czułam się trochę nieswojo, bo cały czas
mnie obserwował, ale raczej specjalnie się tym nie przejęłam. Wszyscy tutaj dziwnie
się na mnie patrzyli. Najzwyczajniej w świecie go minęłam i...nagle poczułam,
jak ktoś wyrywa mi torebkę.
- Hej, to
moje! – wrzasnęłam i momentalnie się odwróciłam. Zobaczyłam niestety tylko, jak
koleś uciekał, pod pachą trzymając moją torebkę. – Kurwa mać... – powiedziałam
pod nosem. - Ratunku! Pomocy! – krzyknęłam po chwili, rozglądając się dookoła.
– Tu jest złodziej! Tamten koleś zabrał mi moją torebkę! – Wskazałam palcem na
stronę, w którą pobiegł. – Ratunku! Pomocy! Po... pomocy... – moje wołania
ucichły, bo w tej samej chwili zdałam sobie sprawę z tego, że nikt mnie nie
słuchał i wszyscy mieli zupełnie gdzieś moje wołanie. Patrzyli się tylko na
mnie jak na idiotkę.
Zrobiłam krok
do tyłu i stanęłam pod kolumną. Serce biło mi jak szalone, było mi słabo, wręcz
ledwo stałam na nogach, kiedy myślałam o tym, co właśnie się stało. Nie miałam
pieniędzy. Nie miałam dokumentów. Nie miałam listu od taty ani jego zdjęcia.
Nie miałam absolutnie nic, co było w mojej torebce. Z oka spłynęła mi łza, za
nią kilka kolejnych, aż w końcu całkowicie się rozpłakałam i osunęłam się na
ziemię.
Piękny sen, w
którym kroczyłam rano, dawno się skończył. Teraz to był najprawdziwszy koszmar.
Koszmar, z którego bardzo chciałam się obudzić, ale nie mogłam. Moje życie było
pasmem nieszczęść. Ja byłam jedną, wielką, chodzącą tragedią. Nie wiem, czy
ktoś na tym kurewskim świecie miał większego pecha ode mnie...
Podkuliłam
nogi, położyłam głowę na trzęsących się kolanach, zamknęłam oczy i mocno
zacisnęłam usta. Siedziałam tak jeszcze może przez najbliższe półgodziny,
dopóki wszystkie łzy we mnie nie wyschły i nie miałam już czym płakać. Mogłam
jedynie tępo wpatrywać się w przejeżdżające pociągi. Gdybym wtedy zdążyła
dobiec i wejść do środka...
Nagle
przypomniało mi się jednak, że przecież miałam trochę drobniaków w kieszeni.
Wyciągnęłam wszystko i przeliczyłam w pośpiechu. Dziesięć dolarów i dwadzieścia
centów. Za to na pewno nie wrócę do Portland... Masakra. Czułam się po prostu
jak jakaś bezdomna. Choć szczerze mówiąc, to właśnie byłam bezdomna. I niestety
pewnie nawet tak wyglądałam.... Nie no, cholera, trzeba było coś ze sobą wreszcie
zrobić.
Powoli podniosłam
się z ziemi i weszłam do damskiej ubikacji. No tak, warunki w toaletach w
metrze nigdy nie są za dobre, ale nie wybrzydzałam, bo raczej nie miałam
większego wyboru. Wyjęłam z torby podróżnej wszystkie potrzebne rzeczy,
przebrałam się w świeże ciuchy, umyłam zęby, uczesałam się i zrobiłam nowy
makijaż. Następnie stanęłam przed lustrem i spróbowałam się uśmiechnąć; chociaż
udawać, że nie było ze mną tak źle jak w rzeczywistości. Teraz na
zewnątrz wyglądałam pięknie i świeżo, ale... kogo ja oszukiwałam? W środku
byłam po prostu rozpadającą się ruiną człowieka. Gorzej już być chyba nie
mogło...
Wolnym krokiem opuściłam podziemie i z ponurą
miną wkroczyłam w mrok nocy. Nie wiedziałam, gdzie idę, ale było mi wszystko
jedno. Na razie chciałam tylko przetrwać. Musiałam znaleźć bezpieczne miejsce,
w którym można było się chociaż trochę przespać, ale słowo „bezpieczne” w tym
mieście było chyba pojęciem względnym. Tak czy siak, byłam zmęczona i nie
zamierzałam spać na podłodze w metrze. Podświadomie wiedziałam, że nie uda mi
się znaleźć żadnego odpowiedniego miejsca, ale starałam się być twarda i
chociaż próbować. Szłam, szłam i szłam, ale nic nie przykuwało mojej uwagi. I
tak chyba gdzieś do pierwszej w nocy. W końcu stwierdziłam, że nogi i bark mnie
bolą od noszenia tej cholernej torby, więc stanęłam pod ścianą jakiegoś budynku
i odłożyłam ją na ziemię. Zaczęłam wówczas uważnie rozglądać się dookoła. Nie
podobała mi się okolica, do której zawędrowałam. Jedynym oświetleniem były
tutaj neony barów, kasyn i klubów nocnych.
Zamknęłam oczy, wzięłam kilka głębokich wdechów i próbowałam się uspokoić, ale mimo największych starań - nie mogłam. Po prostu wiedziałam, że było już po mnie, że to już koniec. Byłam przegrana, stracona... Nikt i nic w tym jebanym mieście mi nie mogło mi już pomóc.
Zamknęłam oczy, wzięłam kilka głębokich wdechów i próbowałam się uspokoić, ale mimo największych starań - nie mogłam. Po prostu wiedziałam, że było już po mnie, że to już koniec. Byłam przegrana, stracona... Nikt i nic w tym jebanym mieście mi nie mogło mi już pomóc.
Przerwałam
rozmyślania o swoim beznadziejnym życiu, kiedy poczułam, że ktoś łapie mnie za
ramię. Momentalnie otworzyłam oczy. Przede mną stał jakiś gruby, mocno
zarośnięty facet, podchodzący pod pięćdziesiątkę. Wyraźnie czułam od niego
zapach alkoholu.
- Cześć
maleńka... – zaczął niewyraźnie – nie chciałabyś się może... trochę zabawić? –
Chciał mnie
złapać drugą ręką, ale się wyrwałam.
- Zostaw mnie!
- No nie bądź
taka. – Chwycił mnie mocno za nadgarstek i przyparł do ściany. – Wiem, że tego
chcesz – szepnął mi na ucho i odgarnął włosy z twarzy.
Myślałam
wówczas, że znowu się rozpłaczę. Zaczęłam się szarpać i w końcu udało mi się wyrwać
chyba tylko dzięki temu, że był pijany. Momentalnie chwyciłam za bagaż i
zaczęłam uciekać, nieważne gdzie, byleby jak najdalej od niego. Obejrzałam się
za siebie i widziałam, że podążał za mną. Łzy znowu spływały po mojej twarzy. Nie miałam siły biec, ale nie mogłam się zatrzymać, bo
by mnie dorwał i bóg jeden wie, co ze mną zrobił. Musiałam się gdzieś schować,
tylko gdzie? Skręciłam w uliczkę obok i weszłam do pierwszego, lepszego baru.
______________________________________________________________________________________
Tak więc to jest taki sobie rozdział drugi, który jest przygnębiający i napisany strasznie chaotycznie z częstą zmianą humoru głównej bohaterki, ale trudno. Jest. I w sumie nawet w miarę mi się podoba, ale, znając życie, nadmiernie przeceniam moje starania. Cóż, nieważne, czytajcie sobie...
Dodatkowo chciałabym jeszcze teraz zaznaczyć, że przedwczoraj zaczęłam czytać "Patrząc jak krwawisz". Doszłam chyba do tego momentu w którym chciałabym zakończyć swoje opowiadanie i zdałam sobie sprawę z tego, ile ważnych wydarzeń, postaci i innych rzeczy będę musiała pominąć, ale też ile będę musiała całkowicie zmienić, tak żeby to wszystko miało taki sens, jaki chcę. Postaram się odwzorować wszystko najwierniej, jak mogę, ale, znając mnie, pozostaną tylko nieliczne elementy z prawdziwego życia Gunsów. Ogólnie bardzo polecam "Patrząc jak krwawisz", bo książka jest naprawdę ciekawie napisana, mimo że bardzo chaotycznie i czasami się trochę się w niej gubię.
Serdecznie pozdrawiam. :*
Moim zdaniem rozdział jest świetny;)
OdpowiedzUsuńwszystko rozwija się tak jak powinno i tworzy naprawdę fajną całość. ;)
to jest fanfiction, więc wiadomo, że nie wszystko będzie dokładnie tak samo jak było w realu, ba! nawet tak nie powinno być. ;)
to jest Twoje opowiadanie i Ty ubarwiasz je tak jak chcesz;) albo inaczej.. xD to jest Twoja lalka i to Ty decydujesz jakie sukienki i inne gadżety jej dasz. :)
ja czekam na następny rozdział i wreszcie, pojawienia się zespołu;))
pozdrawiam i życzę weny;*
http://londyyn.blogspot.com/ zapraszam ♥
OdpowiedzUsuńpięknie piszeesz!!
Witam :D
OdpowiedzUsuńBardzo podoba mi się Twój styl pisania. No i fabuła nie jest jakoś banalna :)
A bohaterka jest piękna :)
Jeśli możesz informuj mnie o nowych proszę :P
Strasznie mi się podoba, jest możliwość informowania? Jeżeli tak to bym bardzo prosiła :3
OdpowiedzUsuńO kurde strasznie dramatyczne...ale wiesz co?
OdpowiedzUsuńTO jest ekstra.
Super. Zjadlo mi koment :/ gupie gufno!! No ok. To jeszcze raz xd ponure rozdziały, ale bdb się je czyta. Nie mam jeszcze zdania co do Em, bo za mało ją znam. Brat nieźle ją załatwił. Ale trzeba liczyć na siebie, sama musiałam się tego nauczyć. I nie mam co jej powiedzieć jak nie Welcome To The Jungle, baby! Ah! Policja! Nie ma to jak oni! Parę ciekawych sytuacji z funkcjonariuszami sprawiło, że zgadzam się idealnie z bohaterką. W pracy leniwi, ale z uśmiechem na ustach zamknął cię na nockę. Przyznam się, że nie słucham muzyki do rozdziałów ani nie czytałam nic o bohaterach. Wolę jak sami tworzą mi się w głowie. No a zakończenia postów zachęcają do czytania dalej. Wiec nie marnuje czasu tylko idę zagłębić się w LA. We all gonna die!
OdpowiedzUsuń