środa, 21 sierpnia 2013

Rozdział 2: Jak sen zamienia się w koszmar.

Obudziły mnie promienie słoneczne, świecące mi prosto na twarz. Przetarłam oczy, powoli je otworzyłam i po kilku sekundach doszłam do wniosku, że znajdowałam się w autokarze. Ta, też mi odkrywcze spostrzeżenie – pomyślałam, ironizując samą siebie. Zaraz jednak zerknęłam na zegarek. Według niego dochodziła czternasta, co oznaczało, że... czy nie powinniśmy być już gdzieś w okolicach Los Angeles? Gdy tylko o tym pomyślałam, momentalnie przystawiłam głowę do szyby. Co zobaczyłam? Cóż, ulicę, dużo palm, różnych ludzi... a, no i oczywiście, jak mogłabym zapomnieć - coś, co wywołało na mojej twarzy uśmiech od ucha do ucha - mianowicie wielką, zieloną górę, a na tej górze biały napis Hollywood.
Z niekłamanym zachwytem zaczęłam przypatrywać się wszystkim uliczkom, które mijaliśmy, nie mogąc się doczekać, aż będę mogła się nimi przejść. Byłam tak zadowolona z tego, że wreszcie tu byłam, że wręcz nie mogłam usiedzieć na miejscu. Myślałam, że zaraz po prostu otworzę okno i przez nie wyskoczę, byleby tylko już dostać się na te ulice, między przechodniów i poczuć wielkomiejski klimat niezwykłego Los Angeles.
Kiedy tylko autokar się zatrzymał, złapałam swoją torebkę i w pośpiechu wybiegłam z pojazdu. Chwyciłam jeszcze tylko swój świeżo wypakowany bagaż i ruszyłam przed siebie. Od razu spostrzegłam nieduży przydworcowy sklepik, w którym chwilę później zakupiłam plan miasta oraz śniadanie w postaci bułki. Gdy ponownie wyszłam na zewnątrz, zaczęłam uważnie przyglądać się mapie w poszukiwaniu ulicy, na której, według tego, co było napisane w liście, miał mieszkać mój ojciec. Stwierdziłam wówczas, że najszybciej będzie, jeśli pojadę metrem, a później przejdę kawałek na piechotę. Tak więc, nadal szeroko się uśmiechając, ruszyłam przed siebie i wbiłam się w gęsty tłum, by zaraz zejść do podziemi. Nie powiem, przedzieranie się przez tę masę ludzi, aktualnie idących w tym samym kierunku co ja lub, co gorsza, w przeciwnym, nie było łatwe, ale w końcu udało mi się wsiąść do wagonu. Jazda zajęła mi na szczęście tylko niecałe 10 minut, więc szybko wyszłam z powrotem na powierzchnię i, ku mojej uciesze, przeniosłam się w mniej zatłoczoną dzielnicę. Uśmiechnęłam się sama do siebie i ruszyłam prosto słoneczną alejką.
Idąc, cały czas rozglądałam się na wszystkie strony, zastanawiając się, jak będzie wyglądało moje życie w tym mieście. Już nieraz sobie wyobrażałam, jak to by było mieszkać w Los Angeles, a co dopiero gdyby zrobić tu karierę. Zawsze marzyłam, że przyjadę tutaj i zostanę światowej sławy tancerką. Miałam wielkie ambicje, jednak zawsze wydawały mi się niemożliwe do zrealizowania. Teraz jednak to wszystko wreszcie zaczynało nabierać kolorów. Mogłabym na przykład wystąpić w jakimś filmie albo musicalu, albo jeszcze tańczyć na koncertach jakiś sławnych artystów. Ależ byłoby wspaniale...
Szczerze mówiąc, nadal jednak nie mogłam uwierzyć to, że naprawdę tu byłam. To wszystko było jak piękny sen, z którego za chwilę mogłam się przebudzić za zwykłym uszczypnięciem. Sen jednak nadal trwał i miał się bardzo dobrze. Zwłaszcza że już za parę chwil miałam zobaczyć się z moim tatą. Mimo wszystko delikatnie stresowałam się przed tym spotkaniem. W końcu nie widział mnie od 12 lat; nie wiedziałam, jak zareaguje, kiedy otworzy drzwi i mnie przed nimi zobaczy. O ile w ogóle mnie pozna, bo w końcu przez ten czas trochę się zmieniłam. Byłam jednak dobrej myśli. Wszystko jak na razie zapowiadało się pozytywnie - końcu dojechałam cała, niczego jeszcze nie zgubiłam ani nie wpadłam w niepotrzebne kłopoty. Czego mogłam chcieć więcej?


Uważnie lustrowałam wszystkie numery domów, szukając tego właściwego i w końcu trafiłam. Przede mną stał nieduży, błękitny dom z ciemnym dachem i idealnie zadbanym, zielonym trawnikiem, oraz wieloma różnymi krzakami i kwiatami. Dziwne... Tata nigdy nie lubił kosić trawnika, co dopiero mówić o zajmowaniu się jakimiś krzaczkami. Wzruszyłam jednak tylko ramionami i udałam się w stronę ciemno-brązowych drzwi. Przez kilka sekund się wahałam, ale w końcu nacisnęłam dzwonek. Poczekałam chwilę, jednak nikt nie otworzył. Nacisnęłam drugi raz. Nadal nic. Może nie było go w domu? Nagle usłyszałam jednak czyjeś kroki i kąciki moich ust delikatnie się uniosły. Po chwili ktoś przekręcił klamkę, drzwi się otworzyły i zobaczyłam w nich... jakąś brzydką kobietę w podeszłym wieku. Uśmiech od razu znikł z mojej twarzy.
- Czego chcesz? – powiedziała, mierząc mnie wzrokiem.
- Dzień dobry... Eee... Czy tu mieszka Dave Jenkins? – zapytałam, nieco oszołomiona jej widokiem.
- Nie znam żadnego Dave’a. Nie zawracaj mi głowy, jestem zajęta – odpowiedziała opryskliwie.
- Ale... – nie zdążyłam jednak skończyć, bo zamknęła mi drzwi przed nosem. Durna baba – pomyślałam, zacisnęłam wargi, wsadziłam ręce do kieszeni i powoli odeszłam.
Nie rozumiałam tylko... jak to możliwe, że on tu nie mieszkał? Jeszcze raz spojrzałam na list, a potem na numer domu. No przecież... przecież to dobry adres. Innego takiego nie było... Po policzku spłynęła mi mała łza, ale szybko ją otarłam. Nie mogłam się tak łatwo poddawać i mazać jak jakieś małe dziecko. Musiałam coś zrobić. Cokolwiek.
Postanowiłam popytać sąsiadów, czy czegoś nie wiedzieli, jednak każda kolejna osoba odpowiadała mi to samo, jeszcze bardziej pogarszając moje samopoczucie - mianowicie, że nie mają pojęcia, kim jest Dave Jenkins. Był jednak jeden starszy pan, mieszkający w zniszczonym, ceglanym domku, który coś wiedział...
- Dave Jenkins? Hmm... A tak, tak, znam. Miły człowiek. – Uśmiechnął się do mnie. – Niestety, muszę cię zmartwić, moje dziecko. Wyprowadził się stąd jakieś trzy albo cztery lata temu, dokładnie nie pamiętam.
- Naprawdę? – zapytałam z zeszklonymi oczami. -  I nie wie pan, gdzie teraz mieszka? Może powiedział coś, kiedy wyjeżdżał? – W moim głosie słychać było cień nadziei.
- Przykro mi, ale nic nie wiem na ten temat. Może inni sąsiedzi coś ci powiedzą.
- Pytałam się już, ale nikt nie ma nawet pojęcia, o kim mówię – odparłam smutno, lekko drżącym głosem. – W każdym razie... dziękuje panu za pomoc.
- Nie ma, za co. Do widzenia – odpowiedział i zamknął za sobą drzwi, a ja ponownie się oddaliłam.
Szłam przez tę ulicę z otępiałym wyrazem twarzy, biernie wpatrując się we wszystko dookoła, jednak tak naprawdę dopiero po chwili dotarło do mnie, jak w rzeczywistości wyglądała cała sytuacja. Tata nie mieszkał w tamtym domu. Nawet nie mieszkał na tej ulicy. Nawet nie wiedziałam, czy był w Los Angeles. W ogóle nie miałam pojęcia, gdzie był. I już tym bardziej nie miałam pojęcia, co teraz zrobić.
Serce biło mi jak szalone z nerwów, a z oczu spływały łzy, skutecznie rozmazując mój makijaż i zostawiając czarne smugi na policzkach. Trzęsącą się ręką sięgnęłam do torby i wyjęłam z niej paczkę papierosów. Zawszę paliłam, gdy się stresowałam. Zaciągnęłam się porządnie, wzięłam kilka głębokich wdechów i poczułam się nieco lepiej. Starłam z twarzy ślady tuszu do rzęs i usilnie starałam się nie płakać. Musiałam się tylko opanować i wziąć się w garść. Zaraz się coś wymyśli. Tylko nie dramatyzuj, Emmy. Będzie dobrze, wszystko będzie w porządku...
Myślałam i myślałam, ale nic nie przychodziło mi do głowy, kiedy nagle... zobaczyłam przed sobą posterunek policji. Cholera, no jasne. Dlaczego ja od razu na to nie wpadłam? Przecież to oczywiste, że to właśnie tam powinnam iść. Oni na pewno go znajdą. Muszą go znaleźć...
Przyśpieszyłam kroku i już po chwili weszłam do środka budynku. Ruszyłam prosto długim korytarzem i stanęłam przed ciemnym biurkiem, przy którym siedział chudy mężczyzna w okularach i był tak pochłonięty przeglądaniem jakichś papierów, że nawet mnie nie zauważył.
- Ekhem... Przepraszam... – zaczęłam cicho, jeszcze lekko drżącym od płaczu głosem, ale szybko go poprawiłam. – Przepraszam – powtórzyłam, jednak on nie zareagował.  – Proszę pana? – Nadal nic. Dobra, teraz się wkurzyłam. Ja tu byłam właśnie w takiej trudnej sytuacji, a ten nawet nie raczył na mnie spojrzeć. - Przepraszam bardzo, że panu przeszkadzam w tej jakże zajmującej pracy – powiedziałam sarkastycznie – ale pilnie potrzebuję pomocy. Ktoś musi znaleźć mojego ojca!
Mężczyzna w końcu łaskawie podniósł głowę i spojrzał na mnie zza grubych szkieł.
- Czy coś się stało? – spytał poważnym głosem.
- Cholera, no przecież właśnie mówię, że się stało! – Byłam naprawdę zła, że on w ogóle nie przejął się tym, co powiedziałam. – Mój ojciec zaginął!
- Mhm, rozumiem. Poczekaj chwilę – rzucił znudzonym głosem, podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił jakiś numer. – Stephanie, przyślij mi tu kogoś. Tak. Tak, mhm. Mam tu młodą dziewczynę, która mówi, że jej ojciec zaginął. No przecież mówię, że tak. Rany, po prostu niech ktoś tu przyjdzie – jęknął z dezaprobatą i odłożył słuchawkę z powrotem. – Ktoś zaraz zajmie się twoją sprawą. Na razie możesz sobie usiąść. – Pokazał ręką na fotel obok.
Nadal lekko się trzęsąc, usiadłam na nim i wzięłam głęboki wdech, po czym schowałam twarz w dłoniach. Starałam się wszystko sobie przemyśleć, wmówić, że nie było tak źle, jak mi się wydawało, ale dobrze wiedziałam, że przecież było. Uciekłam z domu od matki prostytutki w poszukiwaniu ojca, który, jak się okazało, wyprowadził się i zostałam sama, w Los Angeles, bez dachu nad głową. Jeśli ktokolwiek twierdzi, że ta sytuacja nie była taka zła, to jest pieprzonym optymistą. Jedyna nadzieja była jeszcze w tym, że policja pomoże mi znaleźć ojca, ale po tym, jakie zainteresowanie okazał mi ten koleś w okularkach, powoli zaczynałam w to wątpić. Mimo to gdzieś wewnątrz mnie tlił się jakiś drobny płomyczek nadziei, na lepsze jutro...
- To ty jesteś ta, co jej ojciec zaginął? – z moich rozmyślań wyrwało mnie nagle pytanie wysokiego mężczyzny w mundurze policyjnym, stojącego przede mną.
- T-tak... – pokiwałam głową i momentalnie się wyprostowałam, przecierając oczy dłonią.
- Świetnie. Chodź ze mną – odparł, po czym odwrócił się i szybkim krokiem ruszył przed siebie, zostawiając mnie w tyle. Dogoniłam go dopiero, kiedy się zatrzymał i otworzył drzwi od jakiegoś gabinetu. Następnie wszedł do środka i zajął miejsce za biurkiem.
- Siadaj. – Ruchem głowy wskazał na drewniane krzesło.
Szybko wypełniłam jego polecenie i położyłam ręce na kolanach.
- Tak więc... – zaczął po chwili – opowiedz mi, jak dokładnie przedstawia się twój problem. Powiedziałaś, że twój tata zaginął. Kiedy go ostatni raz widziałaś?
- Dwanaście lat temu – odpowiedziałam bez namysłu i dopiero po kilku sekundach zdałam sobie sprawę z tego, jak głupio musiała zabrzmieć moja odpowiedź.
Policjant spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
- Chcesz powiedź, że zaginął dwanaście lat temu, a ty zgłaszasz się dopiero teraz?
- Nie, nie o to mi chodziło... – wybąkałam i zaprzeczyłam ruchem ręki. Westchnęłam cicho i przetarłam twarz dłonią, po czym z powrotem spojrzałam na policjanta. – Bo widzi pan... - i opowiedziałam mu mniej więcej, jak się wszystko potoczyło, oczywiście słowa „ucieczka z domu” zamieniając na „wyjazd” i nie wspomniałam mu też o tym, jaki zawód miała moja matka ani jak mnie traktowała. Ważne było, że tata nie mieszkał już tam, gdzie wcześniej i musieli go odnaleźć.
- No cóż... – odparł policjant, gdy już skończyłam mówić - wybacz, ale w tej sytuacji... chyba nie możemy ci pomóc.
- Że co?! – krzyknęłam odruchowo. – To znaczy... słucham? Ale... jak to nie możecie?
- Przykro mi, ale my mamy na głowie poważniejsze rzeczy niż poszukiwanie ludzi, którzy zwyczajnie się wyprowadzili. Musisz sobie radzić sama.
- Ale... przecież ja muszę go znaleźć. – Do oczu znów zaczynały napływać mi łzy. – To co ja mam teraz niby zrobić? Jak... jak mam go, do cholery, odnaleźć? Przecież... nie poradzę sobie sama – powiedziałam, po czym podparłam twarz na trzęsącej się ręce i spuściłam wzrok w dół. - Proszę, musicie mi pomóc. Musicie... – wymamrotałam po chwili i tym razem już totalnie się rozpłakałam.
Policjant z kolei nie wiedział chyba, co ma zrobić, bo tylko przyglądał mi się z lekko wystraszoną miną.
- No... no dobra, już nie płacz – rzucił od niechcenia. – Wiem, kto może ci pomóc. Mam numer do specjalnej agencji państwowej, która zajmuje się poszukiwaniem ludzi. – Uśmiechnął się krzywo. – Zapiszę ci go na kartce. – Złapał za długopis i szybko naskrobał kilka cyferek. –  Proszę. – Podał mi świstek. – Przykro mi, ale.... nic więcej nie mogę dla ciebie zrobić...
Po chwili wstał, podszedł do drzwi, otworzył je, ale sam nie wyszedł. Dopiero wtedy zorientowałam się, że mnie wypraszał. Prawie niewidocznie pokiwałam głową, po czym podniosłam się i powoli wyszłam z pokoju, a drzwi zamknęły się za mną.
Spojrzałam na kartkę, którą dostałam. Tylko tyle? Jakiś durny numer telefonu? Do czego to podobne, żeby policja nie mogła pomagać ludziom? Banda pieprzonych skurwysynów. Zacisnęłam usta, włożyłam papier do kieszeni i najnormalniej w świecie opuściłam budynek. Przeszłam kawałek i usiadłam na ławce koło budki telefonicznej. Zerkając na nią nieznacznie, przez chwilę biłam się z myślami - zadzwonić czy nie? Oni pewnie pomogą mi tak samo, ale w sumie... nie mam nic do stracenia. Podeszłam do budki, włożyłam kilka drobniaków i wykręciłam odpowiedni numer.
- Dzień dobry, tu amerykański wydział ludzkich zaginięć. W czym mogę pomóc? – usłyszałam damski głos w słuchawce.
- Dzie-Dzień dobry... Ja w takiej sprawie... bo, mój ojciec zaginął – wyjąkałam, a następnie po krótce opisałam jej swoją sytuację.
- Hmmm... Dobrze, myślę, że rozumiem – powiedziała, kiedy skończyłam. - Będzie pani musiała osobiście udać się do naszego oddziału w Los Angeles i wypełnić specjalny formularz dotyczący informacji na temat poszukiwanego, jak i pani. Sprawa powinna zostać rozpatrzona jakieś dwa miesiące po złożeniu podania, tak więc...
- Słucham? – przerwałam jej z niemałym zdziwieniem w głosie. – Ale jak to dwa miesiące? Ja potrzebuje go znaleźć teraz!
- Wybaczy pani, ale jesteśmy organizacją państwową, zgłaszają się do nas miliony ludzi z całego kraju, a kolejności trzeba przestrzegać. Sama pani rozumie, jaka jest sytuacja...
Nie miałam zamiaru tego słuchać. Po prostu się rozłączyłam i z trzaskiem odłożyłam słuchawkę.
Dlaczego nikt, do jasnej cholery, nie mógł mi pomóc? Dlaczego wszyscy ludzie byli takimi pieprzonymi egoistami? Zupełnie tego nie rozumiałam. Wszyscy mieli gdzieś los dziewiętnastoletniej, zagubionej dziewczyny. Martwili się tylko o własny tyłek. A ja ze swoim nie miałam teraz nawet co zrobić.
Stałam jeszcze przez moment przy tej ławce, aż w końcu stwierdziłam, że jestem głodna i muszę coś zjeść. Pieniądze na szczęście miałam, ale nie zamierzałam ich wydawać na byle co. Wyjęłam więc mapę i znalazłam na niej jakieś tanie bistro w podziemiach, koło stacji metra. Wstałam i wolnym krokiem ruszyłam w tamtą stronę. Łzy nadal ściekały po moich policzkach, w połączeniu z rozmazanym tuszem i zaczerwienioną twarzą dając zapewne nieciekawy efekt, bo wszyscy przechodnie patrzyli się na mnie niczym na jakieś ponure widmo, a nie człowieka. Miałam ochotę stanąć na środku, pokazać im środkowy palec i krzyknąć - pieprzcie się, wy wszyscy egoiści! Nie zatrzymałam się jednak, bo głód aktualnie przezwyciężał moją nienawiść do świata.
Weszłam do niedużego pomieszczenia w podziemiach, usiadłam na czerwonym krześle i zamówiłam sobie najzwyklejszą, najtańszą zupę. Jedzenie jej jednak jakoś mi nie szło, pomimo że wyraźne czułam, jak burczało mi w brzuchu. Zanurzałam tylko łyżkę i co chwilę ją wyjmowałam. Moje myśli były teraz po prostu gdzieś indziej niż miska stojąca przede mną. Pochłonęła je cała ta koszmarna sytuacja.
Szczerze mówiąc, już kilka razy o tym pomyślałam, ale miałam jeszcze nadzieję, że jednak nie będę musiała korzystać z tej opcji. Nie miałam chyba jednak innego wyjścia - musiałam wrócić do Portland. Do matki. Na wspomnienie o niej aż zabolał mnie policzek... Cholera, co ja wygadywałam? Nie mogłam tam wrócić! To przecież byłoby jak samobójstwo! Ale chyba lepsze samobójstwo niż powolne zdychanie bez dachu nad głową...
Przez uchylone drzwi zobaczyłam, że pociąg właśnie przyjechał. Nie było co tracić czasu, należało w końcu wrócić na dworzec. Prędko zapłaciłam za niedojedzoną zupę i pobiegłam na stację, ale niestety miałam jeszcze do dźwigania ciężki bagaż, co zdecydowanie mi nie pomagało. W pośpiechu resztę wydaną przez sprzedawcę włożyłam do kieszeni. Już byłam praktycznie pod samymi drzwiami, ale oczywiście jak zawsze musiałam mieć pecha i zamknęły mi się przed nosem. Cudownie.
Zrezygnowana, odwróciłam się w drugą stronę i skierowałam się ku ławce, stojącej pod ścianą. Kątem oka zauważyłam jednego mężczyznę w czarnej czapce i ciemnobrązowej bluzie, zmierzającego w moim kierunku. Czułam się trochę nieswojo, bo cały czas mnie obserwował, ale raczej specjalnie się tym nie przejęłam. Wszyscy tutaj dziwnie się na mnie patrzyli. Najzwyczajniej w świecie go minęłam i...nagle poczułam, jak ktoś wyrywa mi torebkę.
- Hej, to moje! – wrzasnęłam i momentalnie się odwróciłam. Zobaczyłam niestety tylko, jak koleś uciekał, pod pachą trzymając moją torebkę. – Kurwa mać... – powiedziałam pod nosem. - Ratunku! Pomocy! – krzyknęłam po chwili, rozglądając się dookoła. – Tu jest złodziej! Tamten koleś zabrał mi moją torebkę! – Wskazałam palcem na stronę, w którą pobiegł. – Ratunku! Pomocy! Po... pomocy... – moje wołania ucichły, bo w tej samej chwili zdałam sobie sprawę z tego, że nikt mnie nie słuchał i wszyscy mieli zupełnie gdzieś moje wołanie. Patrzyli się tylko na mnie jak na idiotkę.
Zrobiłam krok do tyłu i stanęłam pod kolumną. Serce biło mi jak szalone, było mi słabo, wręcz ledwo stałam na nogach, kiedy myślałam o tym, co właśnie się stało. Nie miałam pieniędzy. Nie miałam dokumentów. Nie miałam listu od taty ani jego zdjęcia. Nie miałam absolutnie nic, co było w mojej torebce. Z oka spłynęła mi łza, za nią kilka kolejnych, aż w końcu całkowicie się rozpłakałam i osunęłam się na ziemię.
Piękny sen, w którym kroczyłam rano, dawno się skończył. Teraz to był najprawdziwszy koszmar. Koszmar, z którego bardzo chciałam się obudzić, ale nie mogłam. Moje życie było pasmem nieszczęść. Ja byłam jedną, wielką, chodzącą tragedią. Nie wiem, czy ktoś na tym kurewskim świecie miał większego pecha ode mnie...
Podkuliłam nogi, położyłam głowę na trzęsących się kolanach, zamknęłam oczy i mocno zacisnęłam usta. Siedziałam tak jeszcze może przez najbliższe półgodziny, dopóki wszystkie łzy we mnie nie wyschły i nie miałam już czym płakać. Mogłam jedynie tępo wpatrywać się w przejeżdżające pociągi. Gdybym wtedy zdążyła dobiec i wejść do środka...
Nagle przypomniało mi się jednak, że przecież miałam trochę drobniaków w kieszeni. Wyciągnęłam wszystko i przeliczyłam w pośpiechu. Dziesięć dolarów i dwadzieścia centów. Za to na pewno nie wrócę do Portland... Masakra. Czułam się po prostu jak jakaś bezdomna. Choć szczerze mówiąc, to właśnie byłam bezdomna. I niestety pewnie nawet tak wyglądałam.... Nie no, cholera, trzeba było coś ze sobą wreszcie zrobić.
Powoli podniosłam się z ziemi i weszłam do damskiej ubikacji. No tak, warunki w toaletach w metrze nigdy nie są za dobre, ale nie wybrzydzałam, bo raczej nie miałam większego wyboru. Wyjęłam z torby podróżnej wszystkie potrzebne rzeczy, przebrałam się w świeże ciuchy, umyłam zęby, uczesałam się i zrobiłam nowy makijaż. Następnie stanęłam przed lustrem i spróbowałam się uśmiechnąć; chociaż udawać, że nie było ze mną tak źle jak w rzeczywistości. Teraz na zewnątrz wyglądałam pięknie i świeżo, ale... kogo ja oszukiwałam? W środku byłam po prostu rozpadającą się ruiną człowieka. Gorzej już być chyba nie mogło...
 Wolnym krokiem opuściłam podziemie i z ponurą miną wkroczyłam w mrok nocy. Nie wiedziałam, gdzie idę, ale było mi wszystko jedno. Na razie chciałam tylko przetrwać. Musiałam znaleźć bezpieczne miejsce, w którym można było się chociaż trochę przespać, ale słowo „bezpieczne” w tym mieście było chyba pojęciem względnym. Tak czy siak, byłam zmęczona i nie zamierzałam spać na podłodze w metrze. Podświadomie wiedziałam, że nie uda mi się znaleźć żadnego odpowiedniego miejsca, ale starałam się być twarda i chociaż próbować. Szłam, szłam i szłam, ale nic nie przykuwało mojej uwagi. I tak chyba gdzieś do pierwszej w nocy. W końcu stwierdziłam, że nogi i bark mnie bolą od noszenia tej cholernej torby, więc stanęłam pod ścianą jakiegoś budynku i odłożyłam ją na ziemię. Zaczęłam wówczas uważnie rozglądać się dookoła. Nie podobała mi się okolica, do której zawędrowałam. Jedynym oświetleniem były tutaj neony barów, kasyn i klubów nocnych.
Zamknęłam oczy, wzięłam kilka głębokich wdechów i próbowałam się uspokoić, ale mimo największych starań - nie mogłam. Po prostu wiedziałam, że było już po mnie, że to już koniec. Byłam przegrana, stracona... Nikt i nic w tym jebanym mieście mi nie mogło mi już pomóc.
Przerwałam rozmyślania o swoim beznadziejnym życiu, kiedy poczułam, że ktoś łapie mnie za ramię. Momentalnie otworzyłam oczy. Przede mną stał jakiś gruby, mocno zarośnięty facet, podchodzący pod pięćdziesiątkę. Wyraźnie czułam od niego zapach alkoholu.
- Cześć maleńka... – zaczął niewyraźnie – nie chciałabyś się może... trochę zabawić? – Chciał mnie
złapać drugą ręką, ale się wyrwałam.
- Zostaw mnie!
- No nie bądź taka. – Chwycił mnie mocno za nadgarstek i przyparł do ściany. – Wiem, że tego chcesz – szepnął mi na ucho i odgarnął włosy z twarzy.
Myślałam wówczas, że znowu się rozpłaczę. Zaczęłam się szarpać i w końcu udało mi się wyrwać chyba tylko dzięki temu, że był pijany. Momentalnie chwyciłam za bagaż i zaczęłam uciekać, nieważne gdzie, byleby jak najdalej od niego. Obejrzałam się za siebie i widziałam, że podążał za mną. Łzy znowu spływały po mojej twarzy. Nie miałam siły biec, ale nie mogłam się zatrzymać, bo by mnie dorwał i bóg jeden wie, co ze mną zrobił. Musiałam się gdzieś schować, tylko gdzie? Skręciłam w uliczkę obok i weszłam do pierwszego, lepszego baru.
______________________________________________________________________________________
          Tak więc to jest taki sobie rozdział drugi, który jest przygnębiający i napisany strasznie chaotycznie z częstą zmianą humoru głównej bohaterki, ale trudno. Jest. I w sumie nawet w miarę mi się podoba, ale, znając życie, nadmiernie przeceniam moje starania. Cóż, nieważne, czytajcie sobie...
          Dodatkowo chciałabym jeszcze teraz zaznaczyć, że przedwczoraj zaczęłam czytać "Patrząc jak krwawisz". Doszłam chyba do tego momentu w którym chciałabym zakończyć swoje opowiadanie i zdałam sobie sprawę z tego, ile ważnych wydarzeń, postaci i innych rzeczy będę musiała pominąć, ale też ile będę musiała całkowicie zmienić, tak żeby to wszystko miało taki sens, jaki chcę. Postaram się odwzorować wszystko najwierniej, jak mogę, ale, znając mnie, pozostaną tylko nieliczne elementy z prawdziwego życia Gunsów. Ogólnie bardzo polecam "Patrząc jak krwawisz", bo książka jest naprawdę ciekawie napisana, mimo że bardzo chaotycznie i czasami się trochę się w niej gubię.
          Serdecznie pozdrawiam. :*

6 komentarzy:

  1. Moim zdaniem rozdział jest świetny;)
    wszystko rozwija się tak jak powinno i tworzy naprawdę fajną całość. ;)
    to jest fanfiction, więc wiadomo, że nie wszystko będzie dokładnie tak samo jak było w realu, ba! nawet tak nie powinno być. ;)
    to jest Twoje opowiadanie i Ty ubarwiasz je tak jak chcesz;) albo inaczej.. xD to jest Twoja lalka i to Ty decydujesz jakie sukienki i inne gadżety jej dasz. :)
    ja czekam na następny rozdział i wreszcie, pojawienia się zespołu;))
    pozdrawiam i życzę weny;*

    OdpowiedzUsuń
  2. http://londyyn.blogspot.com/ zapraszam ♥
    pięknie piszeesz!!

    OdpowiedzUsuń
  3. Witam :D
    Bardzo podoba mi się Twój styl pisania. No i fabuła nie jest jakoś banalna :)
    A bohaterka jest piękna :)
    Jeśli możesz informuj mnie o nowych proszę :P

    OdpowiedzUsuń
  4. Strasznie mi się podoba, jest możliwość informowania? Jeżeli tak to bym bardzo prosiła :3

    OdpowiedzUsuń
  5. O kurde strasznie dramatyczne...ale wiesz co?

    TO jest ekstra.

    OdpowiedzUsuń
  6. Super. Zjadlo mi koment :/ gupie gufno!! No ok. To jeszcze raz xd ponure rozdziały, ale bdb się je czyta. Nie mam jeszcze zdania co do Em, bo za mało ją znam. Brat nieźle ją załatwił. Ale trzeba liczyć na siebie, sama musiałam się tego nauczyć. I nie mam co jej powiedzieć jak nie Welcome To The Jungle, baby! Ah! Policja! Nie ma to jak oni! Parę ciekawych sytuacji z funkcjonariuszami sprawiło, że zgadzam się idealnie z bohaterką. W pracy leniwi, ale z uśmiechem na ustach zamknął cię na nockę. Przyznam się, że nie słucham muzyki do rozdziałów ani nie czytałam nic o bohaterach. Wolę jak sami tworzą mi się w głowie. No a zakończenia postów zachęcają do czytania dalej. Wiec nie marnuje czasu tylko idę zagłębić się w LA. We all gonna die!

    OdpowiedzUsuń

Proszę, jeśli czytasz, napisz komentarz. Nie musi być długi i piękny. Ważne, żeby był. Chcę jedynie wiedzieć, czy rozdział Ci się podobał, a jeśli nie, to dlaczego. Taka wiadomość od Ciebie daje mi nie tylko ogromną motywację do dalszego pisania, ale również informację, co i w jaki sposób powinnam w swojej twórczości poprawić. Każdy komentarz się liczy. Dziękuję.